Londyn i hrabstwo Surrey

Zarzekałam się że do Londynu więcej nie pojadę i słowa nie dotrzymałam. I dobrze bo okazało się że wcale nie jest tam tak źle, z odpowiednią osobą do towarzystwa i z porządnym planem a nie jak poprzednio, pałętając się między Buckingham Palace a Hyde Parkiem.

Ciepła noc i spacery w świetle księżyca 🙂

Zaczęło się jednakże nieciekawie bo od fruwających nad Gatwick dronów, przez co mój lot został przekierowany na Stansted. Niby nic takiego, wylot się odbył planowo i przylot też. Ale jak już wylądowaliśmy to okazało się że nie możemy opuścić samolotu przez 10 minut. Po kilkunastu minutach powiedziano nam że musimy czekać kolejne 10, bo jest taki ruch na lotnisku że nie ma wolnego autobusu by podjechać. Po godzinie (!) siedzenia w duszym samolocie jednej z pasażerek zaczęło się robić słabo więc choć tyle że otworzono drzwi i włączono klimatyzację.

Po półtorej godziny napisałam do koleżanki nie tylko blogowej Dity, która już od dawna czekała na mnie na stacji Liverpool Street, że straciłam nadzieję że wyjdę i chyba spędze w tym samolocie Wigilię. Wreszcie nam pozwolono wysiąść i okazało się że żadnego busa nie trzeba było bo terminal znajdował się 3 min na piechotę. Potem kolejki przy bramkach do paszportów. Wybrałam self service i pierwszy raz mój paszport nie został rozpoznany i musiałam iść do zwykłego przejścia i odstać swoje. Tuż przede mną zatrzymano dwóch czarnoskórych których zabrano gdzieś, a z nimi poszli i panowie sprawdzający paszporty…znów czekanie. Wreszcie dotarłam na stację i po około 45 minutach jazdy spotkałam się z Ditą.

A teraz o Londynie. Jakoś poprzednio nie zauważyłam że każda dzielnica jest inna i ma swoją specyfikę i tempo życia. Bardzo podobało mi się w okolicy Brick Lane, pełnej street artu, nieco podejrzanie wyglądających zaułków i mnogości knajpek i straganów z żarciem z każdej chyba strony świata. Zapachy kuchni tajskiej, indyjskiej, marokańskiej i wszelakich innych unoszą się wszędzie i każdy z każdym rozmawia, śmieje się, miesza, i tak to powinno być w idyllicznym świecie gdzie nie ma religiii ani nienawiści…

Nawet liczniki prądu prezentują się interesująco 😉

szal

Ktoś się inspirował Szałem Podkowińskiego

Interesująco i zupełnie inaczej jest w Notting Hill, dzielnicy rozreklamowanej przez film z Hugh Grantem i Julią Roberts. Budynki są bardzo eleganckie i w pastelowych kolorach a główna ulica po której szedł Hugh w takt piosenki „ain’t no sunshine when she’s gone”, zapełniona uroczymi sklepikami, znacznie bardziej ekskluzywnymi niż przy Brick Lane ale też nie posh. Znalazłyśmy księgarnię która grała w filmie, oraz niebieskie drzwi prowadzące do mieszkania bohatera. A na końcu dłuuuugiej ulicy znów stragany z międzynarodowym jedzeniem, również polskimi pierogami.

Słynne „blue door” z Notting Hill…

…i księgarenka

Udało nam się tylko zahaczyć o Chinatown i Soho (następnym razem) za to pochodziłyśmy po uroczym Covent Garden gdzie warto znaleźć Neal’s Yard – kolorowe podwórko (polecam marokańską restaurację Souk Medina w której oprócz nas były trzy pary: kolorowi mężczyźni z blondynami…przypadek? 😉 oraz wąskie uliczki oświetlone gazowymi latarniami, jak Goodwin’s Court.

Musiałyśmy zajrzeć do ponoć nieznanych nikomu romantycznych ruin kościoła w samym centrumLondynu – St Dunstan-in-the-East. Neznane to one były zanim blogerzy i instagrammerzy zaczęli je reklamować…teraz trzeba się wstrzelić w kilka minut samotności.

Wypadało wsadzić głowę w Oxford Street i Regent Street by zobaczyć świąteczne dekoracje, i to znów inny świat bo przede wszystkim mnóstwo ale to mnóstwo turystów no i klasa majętna wynosząca torby z Harrodsa i Selfridge’a, glównie Arabki zakutane po oczy. Uciekałyśmy stamtąd jak szybko się dało.

Z rozrywek innych – spędziłyśmy prawie 2 godziny w kociej kawiarni Lady Dinah’s Cat Emporium. Jest to nie tylko kawiarnia zresztą, można i przyzwoicie zjeść i napić się alkoholu. Kotki śliczne, jeden grubasek szczególnie 🙂 

Dita zarezerwowała też wejście na 95 piętrowy wieżowiec Shard, gdzie z góry można podziwiać wspaniała panoramę Londynu. Akurat była pełnia więc nad rozświetlonym miastem pyszniła się srebrna kula księżyca – coś magicznego. Spędziłyśmy tam z godzinkę sącząc Espresso Martini i robiąc selfie przy choince.

Późnym wieczorem poszłyśmy na 2godzinny walking tour śladami Jacka Rippera, czyli Kuby Rozpruwacza. Troszkę rozczarowujący bo za mało było o Kubie a dużo o jego ofiarach, ale również sporo dowiedziałyśmy się ogólnie o źyciu biedniejszych warstw społecznych w tamtych czasach. Na przykład czy wiedzieliście że niewielu podróżnych było stać na wynajęcie noclegu w Londynie w 1880 roku, starczało na miejscówkę w trumnie…a część spała na stojąco jak konie w stajni. Nasza przewodniczka wydaje książkę o Jacku the Ripper, podobno z przełomowymi dla rozwiązania historii informacjami…

Londyn bardzo się zmienił od czasu Kuby Rozpruwacza…

Niezwykłe połączenie starego i nowego – ta uliczka wygląda jak z Dickensa a to szare tło za nią to ogromny nowoczesny budynek zwany walkie talkie.

W niedzielę wieczorem po eksploracji Londynu pojechałyśmy do Dity do miasteczka Haslemere w Surrey. Cicho, pusto i spokojnie czyli to co tygryski lubią najbardziej. Bardzo mi się tam podobało – zamożne społeczeństwo, delikatesy Marks & Spencer, mały kościółek z cmentarzykiem a w kościółku pani pastor ściskająca dłonie każdemu – i również mnie. W moje urodziny a więc w Xmas Day poszłyśmy na ponad godzinny spacer w lasy i knieje, spotykając po drodze okolicznych mieszkańców z ich rasowymi psami. Tylko jakiegoś hrabiego na koniu brakowało 😉

Nadmienię tu że Dita jest cudowną gospodynią i dosłownie podsuwała mi śniadanka i kawę pod nos, tudzież gotowała 🙂 I robiła grzany cydr z domieszką porto 🙂 Jakbym mieszkała w ekskluzywnym B&B 🙂 Udało się pojechać do miasteczka Farnham, małego ale czarującego, i do większego Guildford.

Oprócz tego oglądałyśmy filmy i popijałyśmy alkohol zagryzając serem 🙂 A w Guildford musiałyśmy iść do brzydkiej i złowieszczo się przezentującej katedry która wystąpiła w horrorze Omen. W środku niewinnie – jakaś pani spytała czy nam nie przerywa modlitw i czy nie mamy jakichś pytań co do historii miejsca itp, jakoś nie miałyśmy serca powiedzieć jej że jesteśmy obie ateistkami i odwiedzamy katedrę z powodu trzęsącego się bahorka z filmu…

Ten dziwny budynek na wzgórzu to katedra z Omenu

Postanowiłam z Ditą że na pewno do Londynu wybierzemy się jeszcze raz (i może więcej niż raz). Jest jeszcze dużo do odkrycia 🙂

 Jak na kawę lub wino to do galerii Tate Modern 🙂

Jedna uwaga do wpisu “Londyn i hrabstwo Surrey

  1. Pingback: London bejbe! – Dublinia pisze

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.