Naprawdę nie kojarzę już ile razy byłam w Londynie, ale najprawdopodobniej to mój szósty raz, a drugi w tym roku. W ogóle to UK jest moją najczęstszą destynacją w 2022: wspomniany Londyn, Oxford, Windsor, Derry (niby Irlandia Północna ale przecież UK) a jeszcze czeka mnie Chester. Nudy, panie 😉 Tym razem leciałam na lotnisko City Airport, ciężko zastanawiając się, dlaczego wcześniej nie przyszło mi to do głowy. Bo nie tylko że widoki ładne przy lądowaniu, ale i do City, gdzie się zawsze zatrzymuję, jest zaledwie 20 minut kolejką DLR. Akomodacja nie powaliła, ale przeważnie nocujemy z koleżanką w Travelodge, w końcu nie po to tam jesteśmy, żeby siedzieć w pokoju. A pokój nawet taki zły nie był, przynajmniej z oknem i bez światłości wiekuistej z kibla, jak poprzednim razem.

Pogoda była nietypowa. Przez pierwsze dwa dni tak ciepło, że można było spokojnie chodzić w krótkim rękawku. Oczywiście wszędzie pełno ludzi, niby jest kryzys, inflacja, drożyzna itp, a w Londynie od rana do nocy każda knajpka zapełniona, wszędzie się coś pije, je, kupuje, już sie powoli rozkręcał przedświąteczny szał prezentowy. Dita jak zwykle zaplanowała trasy zwiedzania i atrakcje do obczajenia, było tego sporo. O dwóch napiszę osobne posty, a więc o Tower of London i cmentarzu Highgate. Ale najpierw uderzyłyśmy trochę nadprogramowo na punkt widokowy czyli po ponad 300 schodkach na Monument to the Great Fire, upamiętniający wielki pożar Londynu w 1666. Żywioł zniszczył wówczas sporą część średniowiecznej, drewnianej zabudowy. Monument zaprojektował sam Sir Christopher Wren, słynny architekt po-pożarowego Londynu (który praktycznie jak nasz Kazimierz Wielki zrobił z Polską, zastał Londyn drewniany a zostawił murowany 😉 )

Między 1750 a 1842 rokiem aż 6 osób popełniło samobójstwo skacząc z monumentu. Wśród ofiar dwie osoby były piekarzami, a jedna córką piekarza, czy może tenże zawód w dawnych czasach był jakoś szczególnie depresyjny? W każdym razie w końcu okolono taras widokowy metalową siatką. Nawet zza siatki widoki są przepiękne, a po zejściu dostaje się certyfikat.
No a potem to już każdorazowa pielgrzymka do St Dunstan in the East, czyli atmosferycznych ruin kościoła zbudowanego w 1100 roku (i potem przebudowywanego), który jest mekką influencerów, instagrammerów, fotografów i świeżo poślubionych par. Tym razem okazało się, że na terenie kościoła aż roi się od Targaryenów, choć była i Sansa Stark. Zaręczam, że obojętnie o jakiej porze i w jaki dzień się tam pojawicie, coś się będzie dziać. Oprócz godzin nocnych, kiedy wejście jest zamknięte na kłodkę.

Po dość długiej wizycie w Tower of London udałyśmy się do jedynej w mieście mariny czyli St Katharine Docks, gdzie jest bardzo atrakcyjnie wyglądajacy pub The Dickens Inn. Kiedyś na jego miejscu mieściła się fabryczka herbaty i lokalny browar, tak około 1700 roku. Po jakimś czasie stał się tawerną, gdzie na tarasach jadło się obiady przy świecach i popijało piwem. Piękny budynek prawie przestał istnieć, kiedy ziemię sprzedano deweloperowi pod budowę lokali mieszkalnych. Na szczęcie udało się go rozebrać i złożyć na nowo 70 metrów dalej (nie dewelopera, tylko pub 😉 )Skąd nazwa? Bo Dickens lubił sobie spacerować po okolicy.

Skoro Dickens lubił, to my też się przeszłyśmy wzdłuż Tamizy w kierunku Rotherhithe, gdzie praktycnie już turystów za dużo nie ma, za to jest lokalny element. Ale na przykład jest też bardzo historyczny pub Mayflower. Nazwa znajoma? To właśnie tam zacumował słynny statek Mayflower, wiozący pielgrzymów do Ameryki w 1622 roku, by zabrać część pasażerów. Fakt ten upamiętniają rzeźby pielgrzymów i o ile pamiętam, psa. Ale nieopodal jest też kamienny kot, a przy nim dziewczynka oraz jej rodzice. To już inna historia, bo oto mamy pomnik doktora Saltera i jego rodziny (i kota). Doktor to był taki londyński Judym. Razem z żoną poświęcali się pracy dla ubogich i walce z nędzą. Doktor leczył za darmo biedotę podczas epidemii szkarlatyny, niestety zaraziła się nią jego córka i w wieku 8 lat zmarła. Był to ogromny cios dla lekarza i jego żony, ale nie ustawali w swej pracy. Pani Salter została nawet pierwszą kobietą burmistrzem.

Dita zapragnęła pokazać mi popularną i architektonicznie ciekawą dzielnicę Battersea. Przepiękny ceglany budynek niegdysiejszej elektrowni jest teraz przerobiony na shopping centre, a wkoło powstały nowoczesne apartamenty nie na każdego kieszeń. Miłośnicy Pink Floyd mogą kojarzyć elektrownię z okładki jednej z ich płyt. Z powstaniem tej okładki wiąże się zabawna historia, otóż muzycy wymyślili sobie, że z jednej z wież wypuszczą balon w kształcie świnki. Podczas sesji świnka została porwana przez wiatr i pofruneła aż na Heahtrow, powodując chaos i odwoływanie lotów. Nie miałabym nic przeciw mieszkaniu w tej okolicy.

Sobota upłynęła nam pod znakiem Masonów. Otoż w marcu napotkałyśmy na swojej drodze muzeum masonerii – ogromny, przepiękny budynek na bogato, zapraszający do wstępu za darmo. Postanowiłyśmy tam zajrzeć przy okazji kolejnej mojej wizyty w Londynie i włala. Ale Dita wyczaiła, że robią też płatne wycieczki z przewodnikiem i taką właśnie zarezerwowała. Nie spodziewajcie się, że przewodnik będzie raczył jakimiś sensacjami rodem z książek Dana Browna. Nic nie mówił ani o Templariuszach, ani Świętym Graalu. Ogólnie to organizacja jawi się jako ekskluzywny rich older boys club. W naszej grupie znalazło się dwóch masonów i żona jednego przyznała, że mąż co najmniej raz na tydzień ma jakieś spotkania klubu, co podsunęło mi podejrzenie, że panowie chcą się po prostu urywać z domu.

Wszędzie powieszone są portrety i zdjęcia sławnych Masonów, moją uwagę przykuła rycina przedstawiająca kobietę, choć jej imię wydawało się męskie: Charles-Geneviève-Louis-Auguste-André-Timothée d’Éon de Beaumont (1728-1810). Otóż jeśli ktoś myśli, że osoby niebinarne czyli she/he to jakiś wymysł naszych czasów, oczywiście jest w błędzie. Chevalier d’Éon był dyplomatą, żołnierzem i szpiegiem ubierającym się i zachowującym czasem jak kobieta, czasem jak mężczyzna. Nie były to tylko przebieranki, d’Eon naprawdę nie mógł się zdecydować, jaka płeć mu najbardziej odpowiada. Wielu mu współczesnych zakładało się między sobą, czy arystokrata ma narządy męskie czy żeńskie, wielu było przekonanych, że jest fizycznie kobietą. Po jego śmierci lekarze orzekli, że był jednak fizycznie mężczyzną i to ponoć dobrze wyposażonym.
Tak czy siak, w środku jest pięknie – marmury, złoto, kolumny, witraże – ale nie kicz tylko z klasą. Poszłyśmy do kawiarenki, gdzie ceny jak na Londyn są bardzo przystępne, a w barze miły pan zrobił mi rewelacyjny cocktail a Dicie dał podwójny gin z tonikiem, licząc za pojedynczy. Bardzo fajne miejsce z ciekawą ekspozycją, a mnie od razu zachciało się coś więcej poczytać albo posłuchać na temat masonów.

Tylko odnotuję, że wchodziłyśmy do różnych kościołów, gdzie akurat albo organista sobie ćwiczył albo cały chór pod okiem nerwowego dyrygenta. Dita zapragnęła odwiedzić 10 Downing Street, ale rzecz jasna wejście do rezydencji nowego (którego już? na jak długo?) premiera było zablokowane. Akurat trwała demonstracja z powodu zabicia kobiety w Iranie. Nie zostało nam nic innego jak powrót do hotelu trasą wzdłuż Tamizy, choć po drodze wstąpiłyśmy do Southbank Centre, gdzie można pojeździć śpiewającą windą.
W ostatni dzień mojego pobytu pojechałyśmy do Highgate cemetary, a stamtąd piechotką na Hampstead Heath, olbrzymi teren zielony na wzgórzu, z którego widać bardzo ładnie Londyn, a potem do Hampstead, okolicę bardzo posh, gdzie swój dom ma między innymi Harry Styles. Bardzo sposobał mi się kościół St John at Hampstead, z atmosferycznym cmentarzykiem, gdzie pochowanych jest całkiem sporo znanych ludzi. Najwyraźniej najbardziej celebrycką osobowością jest malarz John Constable, bo do jego nagrobka prowadzą kierunkowskazy. Niestety dopiero po czasie (a więc w trakcie pisania posta) dowiedziałam się, że jest tam też Eva Gore-Booth, siostra naszej bojowniczki o niepodległość Constance Markievicz, oraz jej przyjaciółka, prawdopodobnie partnerka życiowa Esther Roper (o paniach pisałam TU).

A na koniec dnia podjechałyśmy na Islington, by odwiedzić miejsce poświęcone kotu Bobowi, bohaterowi kilku książek i filmu A Street Cat Named Bob. Rudy kot pojawił się pewnego dnia na progu mieszkania byłego bezdomnego i narkomana, Jamesa Bowena, usiłującemu z trudem wyjść z nałogu. Kot był zraniony i potrzebował pomocy, James postanowił się nim zaopiekować. Odtąd kot zamieszkał z Jamesem i towarzyszył mu dzień w dzień, kiedy to James grywał na ulicy zbierając datki. Ludzie dużo chętniej zatrzymywali się i hojniej wynagradzali muzyka, zachwyceni jego kotem, który w zimie nosił na szyi wełniany szalik. Dla Boba James zerwał z nałogami i twierdzi, że kot uratował mu życie. Nietypową parę przyuważyła pani wydawca i tak oto powstał bestseller o obu panach, przeniesiony potem na ekran. Niestety, Bob zmarł w 2020 roku, a jego pomnik przypomina nam o niesamowitej więzi, jaką można mieć ze zwierzakiem.

W kolejnym poście (postach?) skupię się na Tower of London i cmentarzu Highgate i już planuję kolejną wizytę w stolicy Wielkiej Brytanii najprawdopodobniej w lutym. Kto wie, jakiego będzie miał wtedy ten kraj premiera 😉

Kawiarnia u masonow na 5 z plusem: kawa i ciacho dobre (jak dla mnie), mozna na spokojnie porozmawiac a i drinki zacne i w cenach uczciwych. Doki tez fajne i spokojne miejsce zeby sie na moment schronic przed zgielkiem metropolii. Bylo super 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Bylo super zgadzam sie:)
PolubieniePolubienie
London to nastepna destynacja po kraju ktorym nosi imie moja corka, Lydia, dzis to Turcja. Voila bo wcisniete wszedzie gdzie sie da tak samo jak c’est ca, jak ca va, w francuskim ktory bardziej uwielbiam na odleglosc niz bylam w nim zanuzona. Masoneria moj przed ostatni bofriend do nich nalezal tak mu zalatwiali dobra robobte z super wynagrodzeniem, za to wiecej sie uczyl i mowil ze spotkal sie z ludzi na wiesc o jego przynaleznosci nie chcieli go juz dalej znac, kraj Szwajcaria ktory podobno Templariusze odbudowali.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Bo masoni sie trzymaja razem I raczka raczke myje:) duzo tez robia dla charity.
PolubieniePolubienie
Bob mnie rozczula za kazdym razem, szczegolnie, ze rudy…
super informacja o tej masonskiej kawiarni:)
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
Szkoda ze go juz nie ma ale ile dobrego zrobil taki maly kotek:)
PolubieniePolubienie
Ta, poplakalam sie, jak sie dowiedzialam, ze nie zyje;( Maly to on nie byl, jak wszystkie rude tlusciochy;)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
hmm… nie ma chyba takiego zakątka na świecie gdzie los by nie rzucił polaków…
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Pewnie masz racje.
PolubieniePolubienie