Pesymistyczna lektura nie do poduszki.

Może pamiętacie, że od kiedy założyłam konto na Legimi, prawie wyłącznie słucham audiobooków. Kiedy jadę do pracy, kiedy spaceruję, kąpię się czy po prostu siedzę sobie na fotelu z kotem na kolanach. Nie tylko tych czytanych przez lektorów słucham, ale i przez automat do czytania tekstu, jakkolwiek się to fachowo nazywa. Jeszcze przed świętami wysłuchałam dwóch reportaży, które mi zapadły w pamięć na tyle, by o nich napisać.

Autor nazywa się Marek Szymaniak a książki to Zapaść. Reportaże z mniejszych miast oraz Urobieni. Nie są idealne i bez wad, szczególnie ta piewsza jest zbyt powierzchownie napisana, a reporter chce chwycić wszystkie sroki za ogon, zamiast się skupić porządnie na kilku aspektach. Ale uważam, że zdecydowanie to lektura warta poznania, zwłaszcza, jak się mieszka czy mieszkało w Polsce.

Zapaść, jak sama nazwa wskazuje, to bardzo pesymistyczny obraz życia w mniejszych miastach, szczególnie takich, które kiedyś tętniły życiem, dopóki jakiś duży pracodawca się nie zlikwidował. Jak jakaś pani Pelagia czy inna osoba przepytywana przez autora wspomina, kiedyś (za czasów komuny i trochę poźniej) to wszyscy mieli zatrudnienie w fabryce takiej czy owakiej, jak się dniówka skończyła, to z bram wylewał się tłum robotników i wszystko się kręciło. Ogólnie jest tak, że jak w danym miejscu nie ma perspektyw na pracę, to ludzie emigrują albo do większych miast, albo za granicę. A przez to populacja danego miejsca to głównie emeryci i renciści, nie ma co robić, nie ma gdzie iść, gdzie zjeść ani się zabawić. Ludzie pobudowali wielkie domy, żeby na piętrach mieszkały kiedyś ich dzieci z własnymi rodzinami, a tu chujnia.

Wiadomo, że w takich miejcach nieruchomości są dużo tańsze, niż w większych miastach. To czasem przyciąga młode osoby do osiedlenia się, ale ci też narzekają. Bo do pracy muszą dojeżdżać 50 minut w jedną stronę, bo nie ma fajnych miejsc by się napić kawy czy drinka, nie ma kina itp. I tu się muszę odezwać i nie zgodzić z wieloma rzeczami. Mieszkam w miasteczku w którym żyje około 2000 osób. Nie ma tu pracy dla każdego, oczywiście. I nawet jakby nasz największy pracodawca, sklep i magazyn z zaopatrzeniem dla farmerów, oferował takową, to sorry ale nie każdy ma ambicję życiową by pracować na kasie albo pakować nawóz do worków. Większość osób dojeżdża albo do Dublina, albo Kilkenny, albo jak ja czy C na drugi koniec Wicklow, nad morze. Dojeżdżanie w zależności gdzie, zajmuje około 30 do 60 minut. Samochodem oczywiście, bo autobus jeździ trzy razy na dzień.

Nie ma tu kina, ani wypasionych restauracji, ani centrum handlowego. U nas to jest normalne, że jak się ktoś decyduje na mieszkanie w małym miasteczku, to do tego dochodzą wszelkie plusy, czyli święty spokój, ładne otoczenie, tańsze nieruchomosci, ale i dojeżdżanie do pracy i w poszukiwaniu rozrywek czy na porządne zakupy. Urodziłam się w Jaworznie, które za małe raczej nie może uchodzić, bo ma około 100 tys mieszkańców. Ale i stamtąd dojeżdżało się do Katowic, bo nie tylko o jakąś pracę na miejscu chodzi, ale o ambitną i interesującą pracę. Nie za bardzo rozumiem to narzekanie, że na miejscu nie ma pracy albo nie ma kina. Ile razy każdy idzie do kina w roku? Albo do muzeum, albo na wystawę? Ile razy idzie się jeść obiad w restauracji? No właśnie.

Autor oraz osoby, z którymi rozmawia, narzekają na to, że z powodu upadku lub likwidacji wielkich fabryk, ludzie potracili pracę. Bo przecież jak coś się zamyka, to trzeba coś innego otworzyć, żeby ta praca na miejscu była. No cóż, zapominamy o tym, że te miasta, który kwitnęły i tętniły życiem robotniczym, to kiedyś, tak jak i potem, były niewielkimi mieścinami. A tu nagle otworzyły się jakieś zakłady produkcji ścierek czy ręczników i wszelaka ludność napływowa zaczęła je zapełniać. Powstawały szkoły, restauracje, szpitale, budowało się domy. Każdy był zadowolony. A potem, jak się to zmaknęło, to kicha. Tylko że, jak już wspomniałam, czasy się zmieniły. Ludzie się kształcą, chcą podróżować, robić kariery. Gdyby w takim miejscu ponownie otworzył się jakiś Frotex, to ile młodych osób zadowoliło by się pracą na produkcji czy w biurze? Bo jest pewnie jakaś ograniczona ilość kadry menadżerskiej, a nawet jeśli nie, to może ci młodzi, wykształceni ludzie z małych miast chcą jednak robić coś innego? Bardzo mi to komunistycznymi poglądami zalatuje, ten pęd do zapewnienia pracy, nawet takiej prostej i niewymagającej.

Jedną z przepytywanych przed autora osób jest kobieta, której córka wyemigrowała do Anglii, tam związała się z Brytyjczykiem i już została. Och, co to za smuteczek. Bo trzeba się było nauczyć posługiwać laptopem, żeby mieć wideokonferencje z córką, bo kiedy się ją odwiedziło, to wnuczka ani me ani be po polsku. Ludzie emigrują od zarania dziejów. Od zarania dziejów pewne miejsca rozwijają się i rosną w siłe, a inne upadają. Ludzie w poszukiwaniu pracy i innego, lepszego życia, wyjeżdżają za granicę. Z Polski także z innych powodów, choćby z takich, że nie jest już fajnie żyć w średniowieczu, ani w kraju, gdzie kobieta nie ma nic do gadania jeśli chodzi o jej własne ciało. To są normalne procesy.

Być może w Polsce ludzie są mniej mobilni, nie stać ich na samochód, emeryci są zbyt biedni, by się cieszyć np wyjazdami czy podróżami i ich jedyną rozrywką jest bawienie wnuków, nie wiem. Jak dla mnie problemy typu: muszę dojeżdżać do pracy albo nie ma tu Starbucksa, są wydumane. Tak samo jak fakt, że za upadek miast wini się upadek wielkich pracodawców i nie zapełnienie luki.

Autor porusza też problemy smogu czy rasizmu, które, moim zdaniem, nie są typowe dla małych miasteczek w Polsce, ale całego kraju. Kumoterstwo, niezorganizowanie się, brak pomysłów na poprawę sytuacji gminy czy miasta, trudny dostęp do służby zdrowia – czy to naprawdę tylko na prowincji? W Irlandii miasteczka takie jak moje, które nie mają nic specjalnego do zaoferowania turystom, to są noclegownie. Mieszkańcy tu żyją i śpią, pracują gdzie indziej. W granicach pół godziny jazdy samochodem jest w cholerę dobrych restauracji. W granicach godziny 10 razy więcej. Najbliższe kino 20 min. Lotnisko 50 min. Ocean – półtorej godziny. Morze – 50 min. Góry – o rzut kamieniem. Jakoś nikt nie pisze o zapaści ekonomicznej w moim mieście i jemu podobnym, bo tak się tu żyje. Czy chciałabym, żeby się tu otworzyła jakaś fabryka i by się tu zjechały jakieś hordy do roboty? Ale skąd!

Większość dylematów poruszonych w reportażach to jak mieć ciastko i zjeść ciastko. No coż, często to jest niemożliwe. A to, że kiedyś sztucznie napompowano ludność do małego miasteczka przez otwarcie jakiejść fabryki, spowodowało zapaść, kiedy ta się zamknęła. Bo ludzie siedzą w jednym miejscu pracy przez całe życie, nie potrafią się przestawić, nie są mobilni, nie są przygotowani na zmiany. Czasem widzę jakieś posty na FB, że gdzieś jest jakiś sklepik z szewcem czy panem, co naprawia parasole, któremu grozi zamknięcie z powodu braku klientów. I robi się szum, ludzie szturmują szewca ze starymi butami, bo przecież jaka szkoda, jaki upadek, co on biedny szewc będzie robił. Ano, takie jest życie. Może pan szewc został wykończony przez dużą fabrykę taniego obuwia, w której zatrudniono kilkaset osób z prowincji, co? Ja się w szkole uczyłam 6 godzin tygodniowo pisać na maszynie do pisania i jakoś nie płakałam, że nie mogę znaleźć pracy jako maszynistka, bo już wtedy komputery zaczynały dominować.

Druga książka Urobieni, reportaże z miejsc pracy, jest dla mnie bardziej zrozumiała. Na szczęście nie przeżyłam tego, co opisani w niej pracownicy, ale mam znajomych w Polsce, którzy mi to i owo opowiadali. Byłam też pracodawcą w latach 2000 – 2006. Nie znaczy to jednak, że nie uważam książki za stronniczą. Wedle niej, najgorszym złem są pracodawcy, szczególnie „prywaciarze”. Nie przepisy, nie fakt, że koszt zatrudnienia pracownika jest ogromny i się często nie opłaca, nie ma słowa o tym, że pracownicy też są nieuczciwi. Na początek powiem Wam historyjkę z zeszłego roku, którą opowiedziała mi moja mama. Jej znajoma była przez dłuższy czas bez pracy. Wreszcie zatrudnili ją w jakiejś fabryce produkującej wysokiej jakości wkładki ortopedyczne do butów. Nie tylko takie dla osób ze schorzeniami stóp czy kręgosłupa, ale też do codziennego użytku, jeśli się dużo chodzi czy pracuje na stojąco.

Mama zadzwoniła do mnie i zapytała, czy chcę takie wkładki dla siebie i C, bo jej znajoma tam pracuje i może załatwić. Zrozumiałam to w ten sposób, że ma jakąś zniżkę jako pracownik, więc odpowiedziałam, że chętnie, podałam jej rozmiar. Na to mama odparła, że jej znajoma musi najpierw wszystko rozkminić, a potem się załatwi. Też, w swojej niewinności, myślałam, że chodzi o rozkminienie, jak je kupić ze zniżką. Potem okazało się, że pracownicy wynoszą wkładki, dosłownie kradną, a potem albo sprzedają na lewo, albo mają dla siebie i znajomych. Powiem Wam, że byłam zszokowana. Ja wiem, że nie każdy jest taki sam, nie każdy kombinuje, jak by tu coś wynieść, na czymś skorzystać. To takie myślenie komunistyczne, kiedy niczego nie można było kupić, więc papier toaletowy wynoszono z pracy czy żarówki, ale ta kobieta nie ma jeszcze 40 lat. Nie powinna być skażona takim myśleniem. Wkładki dostałam, pieniądze wysłałam, co prawda chodzę w kradzionych, ale zapłaconych. Kobieta została zwolniona po kilku miesiącach, kiedy odkryto jej proceder. No i znów narzeka, że pracy nie ma. Straszne.

Za moich polskich czasów był taki pogląd, że najlepiej się pracuje na swoim, każdy marzył o otworzeniu własnego interesu, bo „jak się dla kogoś pracuje, to się jemu kasę nabija, a nie sobie”. Byłam właścicielką własnego interesu i to nie jest tak, że właściciel nic nie robi, tylko wykorzystuje pracowników i zgarnia kasę. Pracownik robi swoje, dostaje wypłatę i idzie do domu. Nie martwi się o to, czy biznes przetrwa, czy się zapłaci podatki, czy konkurencja nie wygryzie i tak dalej. Czytając książkę, odniosłam wrażenie, że pracodawca i pracownik to są dwie odrębne, przeciwstawne grupy. Pracodawca chce pracownika wyzyskać jak się da, a jak się nie podoba, to won, a pracownik cierpi i nie ma się do kogo zwrócić, a mimo, że się nie podoba, to nie ma gdzie won.

Ponieważ jestem osobiście prawie całkiem oderwana od polskiej rzeczywistości, a podczas czytania to włosy mi dęba stawały, może mi ktoś pracujący w Polsce powie, czy jest aż tak źle? Znam kilka osób, które dostają jakieś śmieszne wynagrodzenie, ale szczerze to znając je, nie wiem, jakim cudem któs im za cokolwiek płaci. Moja koleżanka już kilkanaście lat sprzedaje za ladą w tym samym sklepie. Powiedziała mi, że pieniądze są takie sobie, a na moje pytanie, że może poszłaby gdzie indziej, może by starała się na awans na kierownika czy coś w tym stylu, to powiedziała mi, że nie ma nerwów na szukanie innej pracy, a kierownik ma więcej obowiązków, ona się nie chce przemęczać. Kilkanaście kobiet, które chodziły ze mną to tej samej klasy w szkole średniej, od ponad 30 lat pracują albo w ZUS albo w Urzędzie Skarbowym. Przyjdą do biura, odbębnią 8 godzin i już. Pytałam, z wypłaty są zadowolone. Nie, mieszkania by kupić nie mogły, ani domu, chyba sobie żartuję. Bez pomocy męża zarobków i rodziny, która albo oddała do dyspozycji pół swojego domu, albo dała kasę na depozyt czy pomaga spłacać raty, każda z moich znajomych, jak przyznały, nie dałaby sobie rady sama.

Według książki, życie na granicy biedy to sytuacja 10% z pracujących Polaków. Zapomnijmy o oszczędnościach czy wakacjach. Jest mobbing i brak szacunku dla pracownika. W Irlandii sytuacja jest zupełnie inna, a w Polsce takie sytuacje mi się nie zdarzyły. Zarabiałam dobrze, współmiernie do wykonywanej pracy, ale też nie miałam nigdy takiego myślenia, by siedzieć gdzieś do emerytury. Zdaję sobie sprawę, że autor opisuje te najgorsze, patologiczne przypadki, stąd z książki bije takie przygnębienie. I to jest też jej wada, bo chciałabym też zobaczyć drugą stronę, zarówno pracodawcy, jak i pracownika, który nie ma powodów do narzekania. Od razu przypomina mi się film o Polonii w Irlandii, o którym kiedyś pisałam, w którym pokazano tylko tych nieszczęśliwych, ledwo po angielsku mówiących emigrantów, którzy między rzucaniem kurwami narzekają, że tu dzięcielina nie pała.

Moja ogólna ocena jest taka, że oba reportaże są czarno – białe i stronnicze. Jest złol i jest uciśniony. Mimo to, dobrze się słuchało, zwłaszcza Urobionych. Ciekawie jest poznać choćby tę jedną, czarną stronę i zastanowić się, jakie są przyczyny danego stanu rzeczy i czy jest jakaś metoda naprawy.

9 uwag do wpisu “Pesymistyczna lektura nie do poduszki.

  1. Tez jestem oderwana od polskich realiow, nie mam pojecia jakie sa place i mozliwosci, aczkolwiek brak perspektyw w nieduzych miejscowosciach to jest raczej uniwersalny problem. Produkuje sie wszystko w Chinach czy innej Azji, wiec lokalne fabryki recznikow nie maja szans ani w Polsce ani w UK. Pamietam jak w poprzedniej pracy mloda kolezanka zwierzala mi sie ze wszyscy jej znajomi sa juz w Londynie. I tak, ceny nieruchomosci na prowincji sa nizsze ale jesli nie pracujemy zdalnie dla nieprowincjonalnego a dobrze placacego pracodawcy, albo nie dojezdzamy do dobrej pracy w granicach rozsadku tzn kolo godziny w jedna strone, to zostaja same nieciekawe lokalne oferty za bardzo nieciekawe pieniadze. Z drugiej strony, tam gdzie dobrze placa, ceny domow i mieszkan sa ekstremalne i nijak sie maja do sredniej krajowej. Istne bledne kolo. W UK dochodzi jeszcze aspekt geograficzny: firmy lokuja sie tam gdzie maja dobry dostep do autostrad, dostawcow itd. Nikt nie otworzy powaznego biznesu na zadupiu gdzies w gorach gdzie odrobina sniegu paralizuje wszystko i wszystkich a znalezienie wykwalifikowanej kadry jest niemozliwe, bo lokalsi szczyca sie szescioma klasami podstawowki i niezbyt rozwinietym intelektem. Zloty trojkat Londyn-Cambridge-Oxford plus aglomeracje typu Manchester czy Birmingham kumuluja ambitne oferty zatrudnienia, a reszta kraju to w zaleznosci od miejsca na mapie noclegownie/commuter towns, holiday villages (slynna debata na temat second homes i ich wplywu na rynek nieruchomosci) albo miasta zapasci wlasnie.

    Polubione przez 2 ludzi

  2. Kalina

    Mam takie przekonanie, że emigracja pierwszej dekady XXI wieku była kroplą, która przesądziła o wszystkim. Polska się z tego nie podniesie. W obecnej sytuacji międzynarodowej nie zdąży. Co z tego, że pokolenie gimnazjum jest bardzo europejskie. Za nim pójdą roczniki Czarnka i proeuropejską gimbazę przykryją.

    Polubione przez 2 ludzi

    1. No to teraz wypada zachecic te osoby do powrotu. Maja doswiadczenie zawodowe, wladaja angielskim, jakies oszczednosci. Bardzo wartosciowy klient.
      ….
      Druga taka grupa to emigracja „solidarnosciwa” ktora wlasnie przechodzi na emeryture. To jest praca dla lekarzy, okulistow, fizjoterapeutek, sekretarek, dietetykow, kucharzy, instruktorek wszelkiego rodzaju i tak bez konca. Na swiecie sa cale miesta i regiony ktore rozkwitly gospodarczo dzieki emerytom i ich pieniadzom.

      Polubione przez 1 osoba

  3. trudno mi powiedziec, bo z osob, z ktorymi mam kontakt w Polsce to albo emeryci (mama, ciocie itp), oraz kilku przyjaciol, czy osob z rodziny w moim wieku lub mlodszych, ktorzy roadza sobie calkiem dobrze (niektorzy bardzo dobrze)

    Polubione przez 1 osoba

  4. Pingback: Wielka dama tańczy sama czyli o Królowej – Dublinia pisze

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.