Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa – patrzę w dół i widzę pulchne bose stopki biegnące po wilgotnej trawie. To moje stopki. Patrzę przed siebie i widzę małego brązowo-białego pieska uciekającego przede mną. Patrzę w górę – nad moją głową rozpościerają sie gęste korony drzew przez które ledwie przebija sie deszcz. Pieska nie udaje mi się dogonić, za to gramolę sie na hamak i tak sobie leżę sluchając deszczu. Musiałam mieć nie więcej niż 2,5 roku bo niestety w tym mniej więcej czasie pies Kajtek wydostal sie za ogrodzenie i zaginął.
Wiele moich najlepszych wspomnień związanych z rodzinnym domem to właśnie ogród. Był bardzo duży, zarósniety wręcz drzewami – mieliśmy kilka śliw (duże, prawie granatowe śliwki), jabłonie, grusze, jedno drzewo wiśni i dwie czereśnie. Z tyłu przy samym płocie wyrosła jabłoń samosiejka – pewnie ktoś przechodząc rzucił ogryzek. Jabłka były brzydkie i niewielkie, za to smak…gdyby rajski ogród istniał to takie jabłko mogłoby skusić Ewę.
Były takie lata kiedy śliwy rodziły w dwójnasób i mieliśmy klęskę urodzaju. Brakowało już czlonków rodziny którym można było wcisnąć wiadro owoców, brakowało słoików na produkcję kompotów. Dochodziło do tego że czailiśmy się za płotem na przechodniów (droga była dość uczęszczana bo prowadziła do pobliskiego lasu) i znienacka wyskakiwaliśmy zza niego proponując: weź pan/pani śliwki, za darmo. Przeważnie brali 😉
Pamiętam jak mając może osiem, dziewięć lat, rozkładałam sie na kocu na trawie między drzewami z książką, a moja ukochana suka Aza leżała przy mnie, opierając łeb na mojej nodze. Biedna Aza która zachorowała ciężko wkrótce potem i odeszła za tęczowy most. Do tej pory na widok podobnego do niej owczarka niemieckiego mam łzy w oczach.
Mieszkająca dwa domy dalej sąsiadka również miała piękny, duży ogród w którym uprawiała głównie kwiaty, w większości wiele gatunków róż. Kiedy nadchodził dzień matki lub babci, ich urodziny bądź jakakolwiek inna okazja, szłam do tej pani pytając czy mogę kupić kwiaty. Nigdy nie chciała ode mnie pieniędzy. Wpuszczała mnie do ogrodu, dawała do ręki nożyce ogrodnicze i mówiła: idź sobie dziecko narwij co chcesz. Szwendałam się tam długo, głównie podziwiając kwiaty i inne rośliny. Nigdy nie mogłam się zdecydować które wybrać ale jakoś zawsze na końcu wychodziłam z naręczem róż herbacianych.
Tego ogrodu już nie ma, pani sąsiadka zmarła a jej spadkobiercy zlikwidowali go, wykorzystując przestrzeń na budynki gospodarcze. Nasz ogród co prawda istnieje ale wiele lat temu mam postanowiła wyciąć prawie wszystkie drzewa i obsiać go trawą, co mnie wtedy zasmuciło. Cała magia zniknęła. Rozumiem ze decyzja podyktowana była względami praktycznymi. Pamiętam te jesienie kiedy liście się grabiło i grabiło bez końca, pakowało w duże wory i płaciło za wywóz. Z trawą nie ma tyle roboty.
Jeśli dodam że jedną z moich ukochanych książek z dzieciństwa był „Tajemniczy ogród” , to chyba stanie sie zrozumiałe że kocham ogrody. Zawsze mi się marzył własny, taki pół dziki i zarośnięty, ale z drugiej strony wiem że ogród wymaga zachodu i wszystko fajnie, ale kto by to ogarniał. Za to rekompensuje sobie jego brak przez odwiedzanie cudzych.
Irlandia słynie z ogrodów które sa otwarte dla zwiedzających. Dla każdego coś dobrego a więc są ogrody francuskie z regularną, symetryczną konstrukcją, japońskie z cała ich symboliką i przesłaniem, włoskie (podobne do francuskiego ale z mniejszą ilością kwiatów, za to z dominującymi pergolami), czy kombinowane, a więc łaczące style. Mnie najbardziej podobają sie przeważające tutaj ogrody w stylu angielskim o układzie swodobnym i naturalnym, z romantycznymi zakątkami i ukrytymi ławeczkami.
Bardzo się cieszę że mieszkam teraz zaledwie 20 min jazdy od mojego ulubionego miejsca: Altamont Gardens. To ogród magiczny, zwłaszcza zaraz po otwarciu kiedy nie ma tam praktycznie nikogo. Kilka razy przyjechałam najwcześniej jak sie dało czyli o dziewiątej rano, i dopiero jak wychodziłam jakieś dwie godziny później zauważyłam innych zwiedzających zmierzających do wejscia. Zresztą tlumów tam nigdy nie ma choć nie trzeba płacić za wstęp.
Ogród rozpościera się na 40 akrach i choć wygląda tak jakby same rośliny zdecydowały gdzie rosnąć, to obecny kształt zawdzięcza szeregom oddanych ogrodników dbających o niego od 1750 roku. Wiele z rosnących tam obecnie gatunków sprowadził jeden z ostatnich właścicieli Fielding Leckey Watson który zakupił posiadłość w 1924 roku.
Rodzina Watsonów kochała przyrodę i ogrodnictwo, ale co mnie się wydaje dziwne, uwielbiała też polowania. To oni są odpowiedzialni za zabicie ostatniego irlandzkiego wilka w roku 1786. Od tej pory w Irlandii wilków nie ma aczkolwiek nie tak dawno pojawiły się inicjatywy by ten gatunek ponownie tu sprowadzić. Fielding Leckey Watson zmarł mając 101 lat i posiadłość wraz z ogrodem przejęła jedna z jego córek, Corona.
Corona była pasjonatką ogrodnictwa i wszystkie pieniądze pakowała w ogród, zaniedbując dom który obecnie jest niezamieszkały i powoli popada w ruinę. W ogrodzie też poznała swego przyszłego meża. W 1965 roku zima w Irlandii była tak sroga, że ogrodowe jezioro zamarzło. Corona postanowiła urządzić z tej okazji przyjęcie na którym nieproszony pojawił sie pułkownik North, goszczący w jednym z sąsiednich domów. Tak ujął właścicielkę improwizowanym pokazem łyżwiarstwa, że za rok byli już małżeństwem. Po śmierci Corony Altamont stał się własnością państwa dzięki czemu można się nim cieszyć za darmo.




Na zdjęciach Altamont Gardens.
Pingback: Lord bez kończyn i skandalistki z wyższych sfer czyli z wizytą w Borris House – Dublinia pisze