Robie sie nietowarzyska nieprzyzwoicie.
Zawsze bylam raczej samotnikiem ale teraz to juz zaczynam sie sklaniac w kierunku odludka 😉 I to nie dlatego ze mam jakies problemy z komunikacja z innymi ludzmi (wrecz przeciwnie), ja po prostu nie widze sensu w spotykaniu sie ze znajomymi z pracy czy ledwo poznanymi osobnikami (czy w ogole z kims nieznanym np z kims z otoczenia C.) bo po co?
Mam bardzo waskie grono wlasnych przyjaciol (glownie poznanych przez bloga) z ktorymi z powodu odleglosci czy innych przeszkod widuje sie niestety rzadko ale to grono mnie zadowala i chetnie z nimi spedzam czas. Mam tez znajomych ktorzy czytaja bloga i wiem jak wygladaja dzieki fejsbukowi lub przemilym okazjonalnym spotkaniom tu czy tam. I super. Po co to kolko rozszerzac? Lubie spedzac wolne chwile na czytaniu, pisaniu, ogladaniu, czy zwyklym siedzeniu na tarasie. Wszelkie eventy ktore nie obejmuja wspomnianego grona staram sie omijac. I to wcale nie dlatego ze uwazam iz wszyscy ktorych tam spotykam sa nieinteresujacy, nudni, z innej bajki itp. Wrecz przeciwnie, jak juz sie nie moge wymowic z takiego spotkania i ide to okazuja sie w wiekszoszci przesympatyczni i dobrze sie z nimi rozmawia na rozne tematy. Ale zawsze kiedy wracam do domu mysle sobie – stracony czas. Ksiazke bym przeczytala, posta bym napisala. Non stop dostaje jakies zaproszenia na branzowe lunche czy kolacje ktore laduja w smieciach, no chyba ze jest RSVP to zmyslam ze nie dam rady. Wiem ze udzielanie sie w srodowisku pomaga, mozna sie przerzucic wizytowkami, znajmosci sie przydaja. Ale jakos mnie to nie bawi.
C. nie ma specjalnie szerokiego grona znajomych a nawet gdyby to z powodu pracy nie mialby czasu sie z nimi czesto spotykac. I wie jaki ja mam stosunek do tzw going out. Na szczescie mamy tak niekompatybilne dni wolne ze nie musze sie specjalnie starac by jego kumpli omijac. C. powiedzial mi raz ze niektorzy jego koledzy nie wierza ze istnieje bo mnie nigdy w realu nie poznali. Nawet na slub najlepszego przyjaciela rok temu poszedl sam. Znam fajniejsze sposoby spedzania soboty niz imprezowanie w towarzystwie ponad stu osob ktorych z zyciu nie widzialam, podrygiwania na parkiecie i patrzenia jak sie kazdy upija, co jak wiadomo jest koszmarem dla kogos kto sie nie upija. Nie ma nic gorszego niz byc trzezwym w otoczeniu pijanych ludzi.
W koncu jednak zaprosilismy owa pare ktora brala slub do poprzedniego domu, najpierw na drinka i ogladanie kotow (bo ona uwielbia koty) a potem poszlismy na obiad do restauracji. Sympatyczni, zabawni, bylo milo. Nie bardzo chcialabym to powtorzyc, bo po co.
Wczoraj znow po dlugich podchodach wybralismy sie do okolicznych pubow z innym znajomym C. ktorego gdzies tam w przelocie poznalam, i z jego zona. To jest kolejna rzecz ktora mnie dziwi – co jest takiego fajnego w zaliczaniu kilku pubow podczas jednego wieczora. Tu gdzie mieszkamy jest okolo 7 pubow, jeden bardzo dobry a reszta taka sobie. Jest tez jeden bardzo posledni dla lokalnych obszczymurkow. Wiec zaczelismy od tego najlepszego by stopniowo zmierzac poprzez te gorsze i skonczyc na tym koszmarnym. W kazdym pubie trzeba koniecznie zamowic cos do picia. I to kolejny irlandzki zwyczaj ktorego nie cierpie – placi jedna osoba za wszystkich, potem kolejna znow za nastepna kolejke dla wszystkich i tak na okraglo.To powoduje ze albo sie pije w tym samym tempie co kazdy albo sie wychodzi tak ze saczy sie jednego marnego drinka przez pol wieczoru a stawia sie innym. A ja nie lubie pic w pubach bo znow – co to za przyjemnosc? Glosne rozmowy w kolo, ledwo mozna sie uslyszec. Jacys podpici ludzie sie przekrzykuja. Zapach piwa ktorego nie lubie miesza sie z zapachem smazonych kurzych skrzydelek. Co za frajda wywalic 18 euro za 3 slabe drinki w takich okolicznosciach przyrody skoro mozna kupic sobie butelke campari czy malibu za te same pieniadze, wylozyc sie na tarasie i posluchac opery albo chocby Eminema 😉 I do tego wypalic cygaro.
Porozmawialismy, pogralismy w billard. Przemiescilismy sie jak juz wspomnialam kilka razy. O 11 wieczorem mialam ochote po prostu wyjsc i isc spac, a poniewaz znajomi C zamowili taksowke ktora miala podjechac za jakies pol godziny najwczesniej i postanowili isc do kolejnego pubu by na nia poczekac, C. oczywiscie nie chcial ich zostawic i padlo haslo – ostatni drink na pozegnanie. Pozegnalam sie wymawiajac sie tym ze o piatej rano wstaje do pracy i wrocilam do domu. Och jaka to byla ulga.
Jest tylko kilkoro ludzi z otoczenia C. z ktorymi spotkania nie sa dla mnie meczace – jeden z jego braci, jego brazylijski kumpel ktory obiecnie mieszka w Leeds i jego rodzice. I wyznalam mu to szczerze mowiac przy okazji ze sorry ale ja juz jestem w takim wieku ze nie mam ochoty spedzac czasu z kims na kim mi nie zalezy, na tym czego nie lubie. Zawsze bylam przeciwna haslu ze w zwiazku trzeba isc na kompromisy i tego sie trzymam. On tez nie musi chodzic na obiadki do mojej mamusi ani spotykac moich znajomych (no chyba zeby chcial). Albo mam schizofrenie, bo takie sa podobno miedzy innymi poczatki 😉