Nasza sobotnia wyprawa z Alex miala sie odbyc li tylko w celu odwiedzenia dwoch muzeow whisky – Kilbeggan i Tullamore. Ludzie maja rozne hobby, ja lubie chodzic na interview i zwiedzac destylarnie…moze z czasem uda sie to polaczyc 😉
Pogoda byla nieciekawa i dzien zapowiadal sie na malo ekscytujacy…kto by pomyslal ze 2 razy zlamiemy prawo, natkniemy sie na przystojniaka z Wisconsin, na kobiete ktora poszukuje duchow i na prawdziwy klejnot gotyckiej architektury…
Ale od poczatku. Kilbeggan Destillary otworzono w 1757 r co czyni ja najstarsza licencjonowana na swiecie. Muzeum jest malutkie i srednio ciekawe…nie ma zadnego przewodnika bo tez chyba nie maja tam wielkiej liczby zwiedzajcych. Pokazano nam gdzie isc, gdzie potem mamy przyjsc na degustacje i tyle. Zapach trzeba przyznac jest w tych miejscach obledny 🙂
Z powodu tego ze naprawde specjalnie nie bylo co ogladac zeszlysmy dosc szybko do baru gdzie znow nie bylo nikogo. Grzecznie czekalysmy i czekalysmy, potem zlosliwie wpisalysmy do ksiegi gosci ze o so chozi i gdzie barman jest 😉
Zerknelam za bar – szklaneczki staly juz porozlewane i przykryte. Wreszcie Alex rozgladnela sie wkolo, grabnela dwie, wychylilysmy duszkiem i juz nas nie bylo. Niby nie do konca bezprawnie bo w koncu zaplacilysmy za wstep…i moglysmy wypic wiecej ale uczciwie ograniczylysmy sie do jednej na glowe 😉
Tullamore Dew ma zdecydowanie ladne visitors center. Oprocz historii samej marki mozna dowiedziec sie wiele o samym miescie. Tym razem wyswietlono nam ladny filmik a potem znow puszczono samopas. Zwiedzajacych wiecej tym razem a bar spory i oprocz degustacji mozna cos niecos zjesc.
Potem znalazlysmy najdziwniejsza tajska restauracje – wystroj jak normalny irlandzki bar, zadnych orientalnych akcentow oprocz menu. Jedzenie paskudne za to mieli internet gdzie przeszukalysmy blog Standing Stone (polecam) i znalazlysmy pobliska atrakcje: Charleville Castle.
I teraz opowiesc robi sie interesujaca bo moi drodzy – to jest miejsce niezwykle. Zaczyna sie od parku – gestego, tajemniczego, w ktorym rosna siedmiusetletnie rozlozyste deby. Podobno z jednym z nich wiaze sie taka histora – kiedy odpadala mu galaz ktos z domownikow umieral.
Ale o tym wowczas nie wiedzialysmy, nie mialysmy pojecia ze zblizamy sie do jednego z najbardziej nawiedzonych zamkow na swiecie !
Budynek z zewnatrz jest przepiekny. Zbudowal go okolo 1700 roku Charles W. Bury (jak sie dowiedzialysmy wczesniej w visitors center w Tullamore to wlasnie balon z ogrzanym powietrzem puszczony w 21 wsze urodziny tego pana byl odpowiedzialny za wielki pozar w Tullamore ktory dokumentnie zniszczyl miasteczko, za to potem ta sama rodzina przyczynila sie do rozwoju miasta). Zamek zaprojektowal slawny Francis Johnston i jest on uwazany za jego „masterpiece”.
Podobno zamek powstal na miejscu starego cmentarza druidow, inne zrodla podaja ze rowniez tam grzebano niegdys ofiary epidemii nawiedzajacych czesto miasta – niektorych jeszcze zywych. Inne historie mowia ze pan zamku odprawial czarne msze i czcil diabla.
W 1961 roku corka owczesnego wlasciciela, Harriet, spadla ze szczytu schodow i wskutek tego zmarla – ponoc teraz jej duch nawiedza klatke schodowa, zreszta imponujaca.
Ale o tym pozniej bo na razie to dojechalysmy do wejsciowych drzwi i zaczelysmy sie rozgladac. Na wrotach wisial duzy dzwon do ktorego przyczepiono kartke z informacja o cenie za zwiedzanie, jednak miejsce sprawialo wrazenie pustego. Sciagnelysmy wiec te kartke zeby zrobic zdjecia i wtedy nagle drzwi sie otworzyly i stanal w nich przystojniak o oczach zielonych jak absynt ktory scial Alex z nog bardziej niz poprzednia spozyta whisky ;))) I nie zaprzeczaj Alex 😉 bo tak bylo.
Zapewnilysmy przystojniaka (ktory sie okazal Samem z Wisconsin) ze sciagniecie tej informacji to nie przejaw wandalizmu ale chec zrobienia fotografii. Sam zaproponowal nam ze moze nam dac prywatny tour po zanku (hehe) albo mozemy poczekac na Traze ktora jednak zna wiecej ciekawych historii. Powiedzialam ze poczekamy (za co Alex mnie pewnie chwilowo znienawidzila 😉 i zaczelysmy sie waselac wkolo, zerkajac raz po raz na Sama ktory z innymi mezczyznami (znienacka sie pojawili) zaczal cos naprawiac na drabinie.
-Krotkie nozki ma – stwierdzilam po dokladniejszym obgladzie.
– Pierd….olisz. – skwitowala Alex 😉
No dobra, nie mial za krotkich nozek.
Wspomniana Traze okazala sie mieszkanka Dublina i wolontariuszka. Jak nam powiedziala na wstepie, zamek jest teraz wynajmowany od wlasciciela, miejscowego farmera (?) przez grupe wolontariuszy ktorzy zupelnie za darmo staraja sie to wspaniale miejsce utrzymywac i nie dopuscic ani do jego riuny (co sie omal nie stalo) ani do przjecia go przez jakas firme ktora zrobi z niego hotel albo centrum konferencyjnie. Wspaniali ludzie z pasja.
Traze dziala w stowarzyszeniu badaczy zjawisk paranormalnych wiec opowiedziala nam mnostwo historii o duchach. W zamku organizowane sa noce podczas ktorych grupa zainteresowanych osob nasluchuje i stara sie sfilmowac i nagrac przerozne dziwne zjawiska. Traze ma niesamowity dar opowiadania i widac ze uwielbia to czym sie zajmuje.
Najbardziej spodobala mi sie jej opowiesc o tym jak pewnej takiej nocy bylo wyjatkowo spokojnie – bo praktycznie to zawsze slychac jakies szurania, szepty, kroki itp. No wiec bylo tak cicho ze jedna z uczestniczek polowania na duchy nie wytrzymala i westchnela znudzona – oh, is anybody here?
I wtedy wszyscy uslyszeli dziwny glos dochodzacy niewiadomo skad: „Im here…”
Ale zostawiajac tego typu historie – samo wnetrze jest rzeczywiscie „spooky” bo daleko mu do odpicowanych i odmalowanych zamkow – w Charleville jest ciemno, podniszczenie, jakies pajeczyny sie rozposcieraja w rogach. Ale wlasnie to ma swoj niesamowity urok. Jedynie pierwsze pietro jest udostepnione do zwiedzania – kiedy sie wchodzi to najpierw rzuca sie w oczy przepiekny zyrandol oraz wielkie okno. Co najbardziej zwrocilo nasza uwage to sufity – w kazdym pomieszczeniu w innym stylu i bardzo spektakularny, zwlaszcza ten w sali balowej. Przepiekny jest buduar pani domu w ksztalcie rozety, caly o miekkich, kobiecych liniach. Gabinet pana natomiast mial ukryte drzwi ktore prowadzily do tunelu – gdzie konczyl sie tunel i do czego sluzyl niewiadomo bo dawno go zasypalo.
Kilka bardzo ladnych sztuk mebli miesci sie w tych wnetrzach i piekne lustra i zyradole ale to wspomniane sufity sa czyms naprawde wyjatkowym. No i atmosfera 🙂 A kiedy wchodzi sie na owa klatke schodowa to normalnie dech zapiera.
Naprawde az sie nie chcialo odjezdzac. Na pewno wybierzemy sie tam na jedna z organizowanych imprez. Przepiekne zdjecia mozna poogladac na fejsbukowej stronie zamku.
A potem ruszylysmy w kierunku Clonmacnoise i niestety dotarlysmy za pozno – byla juz szosta i ostatni pracownik zabieral wlasnie samochod ze staffowego parkingu.
Troche pomarudzilysmy ze szkoda, ze trzeba bedzie specjalnie jechac jeszcze raz kiedy wpadl nam w oczy murek ktory odgradza teren od parkingu – calkiem niewysoki.
-Przechodzimy? – zaproponowalam chyba ja pierwsza.
No i juz sie przymierzalysmy kiedy nagle podjechal bialy van – myslalysmy ze ochrona 😉 ale nie – francuscy turysci. Zaparkowali i nic, siedza w srodku. Troche poczekalysmy ale w koncu postanowilysmy jednak jechac dalej. Ale jak juz opuszczalysmy brame to zobaczylam ze Francuzi wysiedli i poszli na obchod. No to my wtedy kaptury na glowe i hyc przez parking do murku i przez murek.
Oczywiscie nie po to by zaoszczedzic jakies marne 6 e (ktorymi i tak potem zasililysmy lokalny biznes kupujac irish coffee). Po prostu po takim dniu odwiedzenie Clonmacnoise to miala byc wisienka na torcie a nie pocalowanie klamki.
A w ogole to county Offaly jest piekne!






A te dwa zdjecia pochodza ze strony fb zamku Charleville:


Pingback: Lord bez kończyn i skandalistki z wyższych sfer czyli z wizytą w Borris House – Dublinia pisze