Cokolwiek by nie mówić o Londynie – na pewno jest tam co robić, niezależnie od pogody. Ilość przeróżnych atrakcji i muzeów jest ogromna, a ciągle przybywa nowych. Jest to też dobra baza do jedniodniowych wypadów do mniejszych miast w okolicy. Ponieważ lot trwa maksymalnie 50 min, powoli zaczynam myśleć o tym mieście jako o alternatywie dla weekendów krajowych. Mieszkać bym tam jednak nie chciała – co to, to nie. Tłum, ruch, hałas, każdy się gdzieś spieszy, coś załatwia. Ludzie na ulicach bardzo zróżnicowani, co lubię obserwować. Pomiędzy kroczącymi rześko poubieranymi w garnitury pracownikami biurowców, turystami prowadzonymi przez google maps z telefonu i „pracującymi z domu” biegaczami w dresach, widać gdzieniegdzie śpiących w tekturowych pudłach bezdomnych. Pierwszego dnia, kiedy wraz z Kat szłyśmy w kierunku Tower Bridge, wśród tłumu objawił się nagle wysoki i świetnie zbudowany Szkot w kilcie, w półdługich czarnych, falujących włosach i trzydniowym zaroście, kroczący pewnie przed siebie. Był to tak nierealistyczny widok, że w poczułam się jak przeniesiona w czasie i w uszach zabrzmiał mi szczęk oręża i rżenie koni jak z bitwy pod Culloden.

C wybrał się kiedyś do Londynu z paroma znajomymi, z których jeden mieszkał w mieścince koło Galway liczącej sobie około 200 mieszkańców i który nigdy nie był w zasadzie nigdzie. Po dojechaniu do hotelu gdzieś w dzielnicy Islington rzucił: no to co, idziemy do centrum? W Londynie nie ma centrum. To zlepek różnych dzielnic, z których każda ma własną tożsamość i historię. Niektóre z nich to właściwie takie osobne miasteczka, jak na przykład Camden czy Notting Hill. Osobiście bardzo lubię City of London, zwane też square mile, choć niektórym wydaje się ono pozbawioną charakteru dzielnicą wieżowców i oazą bankowości. O dziwo, pomimo tych ogromnych i ultranowoczesnych budynków mogę się łatwo przenieść wyobraźnią w dawne czasy. W końcu to właśnie jest serce Londynu, od tego miejsca wszystko się zaczęło. Niestety większość średniowiecznej zabudowy spłonęła w pożarze w 1666 roku, ale wśrod drapaczy chmur stoją sobie sporo mniejsze, tradycyjne domy, bardzo ładnie kontrastujące z nowoczesnym tłem. Miasto wystrzeliło w górę i kiedyś ogromna, wzbudzająca postrach Tower of London jest teraz całkiem maciupka. A gdzieś w zaułkach kryją się perełki, jak na przykład ruiny kościoła St Dunstan in The East czy fragment rzymskich murów.

To od rzymskiej osady Londinium, założonej w roku 43 naszej ery, pochodzi nazwa. Kiedy Imperium zaczęło zdychać i Rzymianie w 410 roku naszej ery całkowicie wycofali się z terenu Wielkiej Brytanii, osada wyludniła się i popadła w zapomnienie i ruinę. Po Rzymianach przyszli Anglo-Saxoni i London przejął i zaczął odbudowywać Alfred, król Wessex. Był to punkt zwrotny nie tylko dla Londinium, które odrodziło się jako City of London, ale i dla Anglii, z Wessex jako dominującym królestwem, które potem po zjednoczeniu się z innymi stało się Anglią. W czasach średniowiecza podboju Anglii, a tym samym i Londynu, dokonał Wilhelm Zdobywca (zwany też Bękartem, syn Wikinga Rollo) który koronował się na króla. To on wybudował Tower of London oraz niezliczoną liczbę zamków i twierdz. Wspaniałą średniowieczną zabudowę zniszczył wspomniany pożar, a miasto odbudowano w stylu renesansu. Od wieku XVIII zaczyna się rozkwit miasta i ekspansja w różnych kierunkach. City of London ma jednak nadal unikalny status polityczny no i jest siedzibą największych instytucji finasowych i banków. Tak więc London i City of London to nie jest jedno i to samo!

Całą okolicę – i nie tylko – wspaniale widać ze Sky Garden, tarasów widokowych na górnych piętrach wieżowca zwanego Walkie Talkie. Sky Garden jest atrakcją darmową, w przeciwieństwie do slynnego Sharda, w którym też byłyśmy B.C (before covid). Trzeba tylko zarezerwować wejściówkę na stronie internetowej i po przejściu przez ochronę można nie tylko podziwiać widoki, ale i napić się drinka w barze. Tego akurat nie zrobiłyśmy, bo Kat stwierdziła, że nie da £7 za pintę cydru. Później okazało się, że tyle owa pinta kosztuje wszędzie, nie tylko na wysokościach i potem z podkulonym ogonem tyle płaciłyśmy 😉 Jedno mam zastrzeżenie do tego obiektu – mianowicie okna były bardzo brudne i to od wewnętrznej strony. Niektórzy, żeby zrobić ładne zdjęcie, wycierali szyby rękawami. W środku jest bardzo przyjemnie, z mnóstwem roślin i wpadającego słońca. Warto zajrzeć. Miałyśmy szczęście zaobserwować z góry, jak podnosi się Tower Bridge, by przepuścić wysoki statek, co się często nie zdarza.
Do Tower Bridge też poszłyśmy, zwabione głównie szklaną podłogą i lustrami na suficie do robienia sobie selfies. To znaczy oficjalna wersja jest taka, że dla historii i wiedzy 😉 Trochę żartuję, bo istotnie historia obiektu jest bardzo ciekawa, a przecież pewnie pamiętacie, że jestem mościarą. Pod koniec XIX wieku Londyn był tak prężnym ośrodkiem, że powstała potrzeba wybudowania takiego mostu, który nie tylko służyłby pieszym i pojazdom, ale mógłby też przepuszczać przepływające statki. Powołano specjalny komitet, który ogłosił konkurs na takowy projekt. Przysłano ponad 50 pomysłów, niektóre można oglądać teraz w Tower Bridge. Bardzo futurystyczne, muszę przyznać. W końcu zwyciężył architekt Horace Jones, aczkolwiek projekt końcowy musiał zostać dopracowany i poprawiony. Bo na przykład królowej Victorii wydał się być zbyt nowoczesny i szpecący widok, więc pokryto go fasadą udającą styl victorian gothic.

Most otwarto z pompą w 1894 roku i od tej pory jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych obiektów brytyjskiej stolicy. Po przeczytaniu niektórych recenzji na Trip Advisor zorientowałam się, że nie wszyscy wiedzą, iż przejście pod spodem jest bezpłatne. Płaci się tylko za wejscie na poziom wyższy, około 52 metry nad Tamizą, gdzie można zapoznać się z historią mostu, zobaczyć jak działa mechanizm go otwierający no i oczywiście zrobić selfie. Kilka minut od Tower Bridge znajduje się natomiast coś nietypowego, bo niewielka marina z zacumowanymi łodziami. W samym centrum miasta! Jest tam cicho i spokojnie, jakby się nie było w Londynie. Jakby ktoś szukał to nazwa brzmi St Katharine Docks.
Ponieważ przeważnie plątałyśmy się po artystycznych lub podejrzanych okolicach 😉 podziwiając street art, chodząc do przedziwnych sklepików i jedząc street food, to tym razem postanowiłyśmy być POSH i przejść się po Kensington i Belgravii. Ha, jakie tam stoją samochody… Ferrari, Jaguary, Bentleye i tak dalej. Ale szczerze mówiąc, bardziej podobają mi się artystyczne i podejrzane dzielnice 😉 Ale bardzo ładne są ogrody Kensington, przechodzące w Hyde Park. Pełne wiewiórek, łabędzi i czapli, które o dziwo nie są płoche jak te, które mieszkają vis a vis mojego balkonu, ale rzucają się na karmiących je przechodniów. Rzutem na taśmę zajrzałyśmy też do kościoła zbudowanego w 1185 roku przez Templariuszy, o kształcie wzorowanym na kaplicy z Jerozolimy. Bardzo klimatyczne miejsce.
Powróciłyśmy też do Covent Garden, bo poprzednim razem tłumy były takie, że zamiast podziwiać otoczenie trzeba było uważać, by nie wpadać na ludzi. Udało nam się znaleźć dwie lokalizacje z filmu Last Christmas, mianowicie ukryty ogród i bardzo wąską uliczkę, ponoć najwęższą w okolicy. Zakosztowałyśmy tam sztuki wysokiej, mianowicie w operze – no dobrze, nie tak do końca, po prostu skorzystałyśmy tam z toalety. A sztuką niską można nazwać występy ulicznego artysty, którego obserwowałyśmy pijąc cydr za £7 z tarasu kawiarni. Artysta był z tych, co to dużo gadają, mało robią, czemu przyglądał się jego znudzony pies. W średniowieczu pospadałyby na niego zgniłe pomidory (na artystę, nie psa oczywiście).

Bardzo interesującą historię ma dzielnica Southwark, co miałam okazję poznać podczas dwugodzinnego touru „The Cloak and Dagger”. Kat poszła na koncert, ja do Southwark. Walking Tour, który można zarezerwować przez Airbnb, reklamowany był jako „szokujący, niesmaczny i straszny”. Bardzo obiecująca zajawka. Generalnie był on skoncentrowany na opisie życia, jakiego w średniowieczu doświadczali ubodzy mieszkańcy Southwark. Wiadomo, że to co widzimy w przeróżnych filmach czy serialach o tym okresie, nie pokazuje życia takim, jakie ono naprawdę było. A było dużo gorsze i z punktu widzenia XXI wiecznych ludzi, obrzydliwe i niehigieniczne. Gdybyście kiedyś byli w Londynie to polecam, przewodnik świetnie opisuje bidę z nędzą, pracę, obyczaje i ogólnie rzeczywistość mieszkańców dzielnicy, która wtedy zwała się City of Southwark i miała być konkurencją dla City of London, a stała się siedliskiem ubóstwa, prostytucji i przestępczości. A wszelkie burdele należały do kóścioła, który z nich czerpał zyski. Nie jest to jednak wycieczka dla osób o delikatnym żoładku czy słuchu. I odechce się Wam ostryg i wieprzowiny na zawsze, uprzedzam lojalnie.

Jednakże clue wyjazdu stała się wspinaczka na 52 metrowy dach sali widowiskowej O2 w Greenwich. Kiedy byłyśmy tam poprzednim razem w selfie factory, zauważyłyśmy ludzi poprzyczepianych linami i wchodzącymi na dach, . Od razu zapragnęłam to zrobić, więc Kat zarezerwowała dwa bilety na zachód słońca. Bilet kosztuje £37 funtów, nie jest to więc tania impreza. Nie trzeba mieć własnych odpowiednich butów ani kurtki, bo można jej dostać na miejscu. Dostajemy też ekwipunek, czyli uprząż i metalowy gruby karbińczyk, którym będzimy przyczepieni do liny. A potem już w góre! Nad bezpieczeństwem czuwają dwie osoby z ekipy, które też opowiadają po drodze o historii obiektu a potem na górze objaśniają, na co patrzymy 🙂 Wejście jest dość strome, ale bardzo łatwe. Powierzchnia dachu jest miękka i się ugina, co ułatwia wchodzenie. Na górze znajduje się płaska platforma, z której rozciąga się piękny widok. Ponoć wejście i zejście spala 450 kalorii, no nie wiem, bo nic nie czułam w nogach. Ale zabawa jest przednia i chętnie zrobiłabym to jeszcze raz. Bardzo polecam. W ostatni dzień pojechałyśmy, jak przystało na osoby niewierzące, do Canterbury czyli kolebki chrześcijaństwa w Anglii 🙂 Ale o tym będzie w kolejnym poście.
Londyn nie jest moze miastem pieknym, choc ma ladne i imponujace budowle, ale jest miastem szalenie charakternym, ma unikalna energie. To jest Supercity, takie panstwo – miasto posklejane z wielu dzielnic, z nieformalnym „centrum” w okolicy Parlamentu. City of London bardzo lubie, choc nie dziala tam nawigacja 😉 Kontrast nowoczesnych wiezowcow i starych kosciolow jest niesamowity. Dzis udalo mi sie zobaczyc dwa nowe dla mnie miejsca, mianowicie snobistyczne Hampstead i swiezo zrewitalizowana Battersea Power Station. Nie moglam tez sobie w dniu urodzin odmowic spaceru od dworca Waterloo do Tower of London. Umawiamy sie wstepnie na koniec pazdziernika?
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Umawiamy sie:)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Też bym się przyłączył do umówienia
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ha, czemu nie o ile Kat nie ma nic przeciw:)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
No racja
PolubieniePolubienie
Kurcze, a ja mam Londyn na wyciagniecie reki, a jest mi tak obcy jak Berlin lub Amsterdam! Zuzia ma urodziny w przyszly weekend, i wybieramy sie do Londynu wlasnie na lunch, i sie zastanawaiam, gdzie by sie wybrac, co by zobaczyc… i nie wiem. Okropne to jest, czlowiek wiecej wie o miejscach odleglych niz o tych, ktore sa tuz pod nosem….
PolubieniePolubione przez 1 osoba
No to wybierzcie sie na wspinaczke po 02 🙂
PolubieniePolubienie
A ile lat ma Zuzia ? Moze cos podpowiemy 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Londinium- az mi sie Asterix I Obelix przypomnial.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
😄
PolubieniePolubienie