Kiedy byłam dziewczynką może 10-12 letnią dostałam w prezencie książkę Panienka z Okienka autorstwa Deotymy. Na brązowej okładce widniał rysunek okrągłego okna i wyglądająca z niego buzia blondynki. Powieść zrobiła na mnie wrażenie nie dla wątku romansowego ale z powodu bardzo szczegółowych opisów XVII Gdańska, jego architektury i przepychu a także ówczesnej mody i obyczajów. Nie wiedziałam wtedy że żyję w ustroju zwanym komunizmem i że właśnie tam zaczyna się on kruszyć, że tam trwają strajki i Wałęsa skaka przez mur. Zrozumiałam to jako nastolatka. A dopiero po około 35 latach od lektury powieści (oraz zobaczeniu filmu z Polą Raksą w roli tytułowej) zawitałam tam osobiście.

Widok z mojego okna nad ranem
Jak silna jest propaganda wtłoczona do głowy podczas czasów szkolnych – otóż wstyd się przyznać ale wydawało mi się że miasto zostało zniszczone podczas II wojny światowej przez Niemców, a to dzieło Armii Czerwonej. Około 90 procent centrum zamieniło się w ruinę. Ta powojenna historia mnie i C. najbardziej interesuje dlatego wybraliśmy się na prawie 2,5 godzinny spacer z przewodnikiem, tzw Free Walking Tour. Temat: II world war, communism times and Solidarity Movement. Firma proponuje dwie wycieczki – rano o 10.30 Gdańsk historyczny do momentu wybuchu wojny, a o 3.30 czasy powojenne. Free nie znaczy że za darmo, ale że nie ma ustalonej ceny. Dajemy przewodnikowi tyle ile uważamy. Z tego co zauważyłam ludzie płacą hojnie i z reguły więcej niż wynosiłaby stała opłata, ale też tour jest bardzo interesujący i przewodnicy świetni.


Dowiadujemy się od naszej oprowadzającej Kasi że po wojnie miano 3 pomysły na Gdańsk – pierwszy zostawić ruiny niejako „na pamiątkę” i ku przestrodze. Drugi – odbudować miasto w stylu socrealizmu. Trzeci – odbudować stare miasto by wyglądało tak jak w latach świetności miasta czyli wieku XVIII. Na szczęście opcja ostatnia zwycieżyła – podobno ci którzy miasto znali przed wojną i po odbudowie twierdzili że wygląda dużo lepiej. Wiadomo – kamienice to swobodna rekonstrukcja i fasady to tylko piękna dekoracja kryjąca normalne klatki schodowe i mieszkania o układzie daleko odbiegającym od oryginalnego.

Domy nie są też tak „głębokie” – ten zabieg stworzył wolną przestrzeń z tyłu która rzecz jasna zamieniła się w zaniedbane śmietniska i miejsca popijania taniego alkoholu. Kiedyś za tymi frontonami mieszkali bogaci kupcy, po wojnie wprowadzili się prości robotnicy. Dlatego np niektóre z fasad owszem są ozdobione wykwintnymi freskami ale nie przedstawiającymi greckich bogów jak się to robiło w wieku XVII-XVIII, ale gosposie w czepkach i z kurami czy kogutem za pazuchą.

Tak więc chodząc po Gdańsku i napawając się pięknem architektury tak naprawdę napawamy się zbudowanymi w latach 60-tych dekoracjami…ale trzeba po prostu o tym zapomnieć i poddać się urokowi wysokich, strzelistych kamienic.

Powróce jeszcze do spaceru z Kasią która opowiada o komuniźmie i strajkach w Stoczni Gdańskiej, zakończony za bramą tejże, która jest wciąż udekorowana a nad nią widnieją słynne żądania robotników. Jestem jedyną Polką w grupie, do tego pamiętającą dobrze komunę. Obcokrajowcy słuchają z zainteresowaniem, ja trochę ze wzruszeniem. Opowieści o pustych hakach w sklepach, o bonach żywnościowych, o kolejkach po papier toaletowy nie są dla mnie tylko ciekawostką ale autentycznymi wspomnieniami. W jakiś sposób czuję się bogatsza o doświadczenia i mądrość życiową z tego powodu.

Odbudowane Stare Miasto ma inny układ niż np to w Krakowie czy Wrocławiu – tamte tereny były pod wpływem renesansu i sercem jest rynek – kwadratowy bądź prostokątny plac. Gdańsk to kilka głównych ulic biegnących od rzeki w głąb, z których najważniejsza i najładniejsza to Długi Targ. Mieszkałam w kamienicy na Powroźniczej, dosłownie sekundę od Długiego Targu.

Kamienica gdzie sie zatrzymalam, po prawej stronie na koncu, obok tej ze śmiesznym zdobieniem:

Ulica tętni życiem od rana do nocy, tam znajdują sie główne atrakcje a więc Dwór Artusa, Ratusz i fontanna z Neptunem. Do Dworu Artusa musiałam pójść bo czytałam o nim w Panience z okienka. Ten olśniewający budynek był miejscem spotkań biznesowych i towarzyskich bogatych kupców, a jego nazwa wzięła się od króla Artura i jego dworu. Tam też był okrągły stół i każdy zasiadający przy nim był wówczas równy statusem.
Dekoracje są dość eklektyczne i zaskakujące, szczególną uwagę przyciągają kręcone schody oraz niezwykły kaflowy piec mierzący 11 metrów.



Jeśli kogoś interesuje oryginalny układ kamienic (jak mnie) to polecam wejść do Domu Uphagena, funkcjonującego jako muzeum jeszcze przed wojną. Oryginalny wystrój wywieziono z miasta przed bombardowaniem więc jest on w większości oryginalny. Istotnie jest kolosalna różnica między tym wnętrzem a odrestaurowanymi po wojnie kamienicami. Łatwo jest przenieść się wyobraźnią w dawne czasy.



Gdańsk kojarzy się z bursztynem i na każdej prawie ulicy jest zatrzęsienie sklepów z wyrobami bursztynowaymi – uwaga, część to nie prawdziwy kamień ale wyrób bursztynopodobny z Chin. Na końcu Długiego Targu, za Złotą Bramą znajduje się Muzeum Bursztynu do którego warto wejść. Przede wszystkim samo miejsce jest architektonicznie ciekawe bo nazywa się Katownia i było kiedyś więzieniem. Można się naprawdę dużo dowiedzieć o bursztynie oraz podziwiać jego okazy a także biżuterię i przedmioty użytkowe nim ozdobione. Mnie najbardziej podobały się eksponaty z zatopionymi w kamieniu roślinami i owadami, a najbardziej słynny egzemplarz z jaszczurką liczącą sobie 23 miliony lat.

„Obcy” 🙂
Ponoć najlepsze sklepy z bursztynem są na ulicy Mariackiej – rzeczywiscie jest ich tam dużo ale czy są najlepsze? Raczej nie. Za to sama uliczka bardzo urokliwa.

Ponieważ lubię oglądać miasta z góry wybraliśmy się na wieżę widokową w Kościele Mariackim – 500 stopni. Przejechaliśmy się też na kole widokowym Amber Sky.
Wielbicielom atrakcji mniej konwencjonalnych polecam wizytę w dzielnicy Zaspa a konkretnie ulicy Pilotów (taksówka kosztuje około 30 zł ale można też dojechać kolejką SKM) Tam na wysokich i nieatrakcyjnych bokach bloków powstały ogromne murale z których największe wrażenie zrobił na mnie ten z twarzą Lecha Wałesy – z bliska widać jakieś prostokąty a wystarczy się oddalić by nabrały kształt głowy eks prezydenta.


Nie mogłam też nie pojechać do Oliwy (też taksówką za około 30 zł ale można podjechać kolejką SKM) do kociej kawiarni Kotka Cafe. Ale i tak moje serce skradł wąż a konkretnie Pyton Tygrysi, co za słodkie stworzonko.


Gdyby pogoda była h…kijowa na pewno pozwiedzalibyśmy muzea, na przykład II wojny śwaitowej bądź centrum solidarności, ale zrobiło się nagle bardzo ciepło i słonecznie więc pojechaliśmy do Malborka i kolejnego dnia do Sopotu.
Malbork wiadomo – Krzyżacy. C. nie miał o powiązaniach zakonu z Polską pojęcia a z wycieczki wrócił zachwycony i napełniony wiedzą 🙂 Do Malborka jedzie się pociągiem jakieś 40 min – stacja znajduje się 10 min na piechotę od Starego Miasta a w samym Malborku też mniej więcej tyle idzie się do zamku. Budowla robi duże wrażenie – przede wszystkim wielkością. Po sezonie jedyną opcją jest audioprzewodnik i wizyta trwa co najmniej 3 godziny – my nie zatrzymywaliśmy się przy wystawach zbroi czy monet bo zeszłoby jeszcze więcej. Niewątpliwie warto tam pojechać.


A Sopot to oczywiście inna bajka – nadmorski kurort, najdłuższe drewniane molo w Europie, deptak „Monciak” i plaża. Nic tam specjalnie nie ma ale panuje fajna, wakacyjna atmosfera a lody smakują nieziemsko. Miasto stało się sławne w XIX wieku jako uzdrowisko, spacerując po nim można natknąć się na ciekawe architektoniczne wille.




Co do jedzonka i napitku to bardzo rekomenduje:
Restauracja Kubicki – najstarsza w Gdańsku, w okresie międzywojennym funkcjonująca jako modny lokal Kubicki Cafe. Ocierająca się o fine dining jest miejscem z klasą i badzo profesjonalnym serwisem a jedzenie jest niesamowicie dobre. Jako czekadełko dostaliśmy świetne pieczywo,ogórki kiszone i smalec którym zajadał się C – dla mnie to sam tłuszcz choć pamiętam że dzieckiem będąc pochłaniałam smalec. Na przystawkę zamówiliśmy pierogi – jedna porcja starcza spokojnie na 2 osoby, ja zjadłam wegetariańskie a C. z mięsem – wegetariańskie niebo w gębie, ciasto delikatne i cieniutkie a farsz rewelacyjny. Jako danie główne ja zamówiłam równie niebiańskiego halibuta a C. roladki z cielęciny. Świetne, pięknie podane, jak to mówią w Masterchefie petarda 😉 Pod koniec poczęstowano nas likierem domowej roboty.
Super niespodzianką okazała się Klatka B to której weszliśmy któregoś wieczoru przypadkowo, a dlatego niespodzianką że w menu jest olbrzymi wybór polskich alkoholi i nie tylko wódek i nalewek ale też win. Od dawna słyszałam że polskie wina to nie tylko jabole i że są bardzo dobre. Moje białe było ok, ale czerwone które zamówił C nie ustępowało włoskim w smaku i aromacie. Jedzenie też świetne, ogórki i inne warzywa piklowane na miejscu, ser ważony przez własnego serowara, wędliny wędzone też przez nich. Bardzo polecam.
Józef K. – bar i kawiarnia. No dobra, koktajle takie sobie ale wystrój szalony. Można łazić i łazić po lokalu i ciągle znajdować jakieś interesujące szczegóły, że o suficie z książek nie wspomnę. Mają też śliczne siedzeniana zewnątrz skąd można obserwować przechodniów i turystów.


Na koniec miejsce dla którego jeszcze chętnie wróciłabym do Gdańska – bar Flisak 76. Po spróbowaniu ich autorskich koktajli picie pina colady czy innego klasyka już mnie nie interesuje. Karta zmienia się, teraz jest inspirowana snami. Koktajl Piff Puff który zamówiłam jako pierwszy istotnie po nocach mi się śni 🙂 Podano go w filiżance do herbaty. Kolejny był Baca Bury z zaskakującym składnikiem a mianowicie oscypkiem… też świetny ale jednak wróciłam do pierwszego. C. ma zupełnie inne smaki i zamówił dwa na bazie whisky i jeden na bazie ginu, również stwierdził że lepszych w życiu nie pił. Barmani to ludzie z pasją, podchodzą do gości zagadują, opowiadają o składnikach i genezie powstania drinków. Ekscytujące doświadczenie.
Ponieważ w tym roku odwiedziłam dwa bardzo turystyczne i znane polskie miasta – Gdańsk i Wrocław, musiałam je porównać i przyznaję że choć bardzo mile spędziłam czas w Gdańsku to jednak Wrocław interesuje mnie bardziej i wydaje mi się ciekawszym miejscem dla turysty, ale i też do życia.


A tak z luźnych spostrzeżeń – uwaga na żebrzące babcie. W Sopocie jedna taka wyglądająca na schorowaną staruszkę po wyprostowaniu się i ukazaniu przez moment twarzy okazała się około 30 letnią kobietą, chyba Cyganką. A w Gdańsku przy jednej z bram siedziała na wózku inwalidzkim inna staruszeczka, kiedy wracaliśmy nocą jak już było pusto staruszeczka nagle podniosła się z wózka i pchając go przed sobą rześko i podrygując i chyba coś nawet nucąc odeszła w ciemność.

Pingback: Girona – niedoceniana piękność w cieniu Barcelony – Dublinia pisze