Nigdy nie przyszłoby mi do głowy by na długi weekend wybrać się właśnie do Liverpoolu. Ale tak się złożyło że nasz znajomy, Deputy Manager w sieci hoteli Jurys Doyle, podarował nam voucher na 2 weekendowe dni ze śniadaniem w ich liverpoolskim hotelu jako prezent. Chcąc nie chcąc trzeba było lecieć 😉 Postanowiłam dorezerwować dodatkową noc by wylecieć już w piątek i wracać w poniedziałek, a że w Jurys nie było wolnych pokoi to znalazłam ulokowany 10 min od niego Tune Hotel. Piatkowa noc była mi potrzebna bo znalazłam jednodniową wycieczkę do Lake District z wyjazdem w sobotę.

Widok z okna hotelu Jurys Doyle
Wszystko więc było zorganizowane, samoloty, hotele, pet sitter do kotów, parking na lotnisku, kiedy Ryanair z powodu strajków skasował mi piątkowy lot. Jedyna opcja jaka mi została to Airlingus z przesiadką na Isle of Man. Lecieliśmy małym samolotem, na 42 pasażerów. Nie był zresztą pełny. Podsłuchałam niechcący rozmowy niektórych, okazało się że pracuja w Dublinie i tam wynajmują mieszkanie, a na weekend wracają do domu. Lotnisko na tej wysepce jest nawet spore, a spodziewałam się takiego jak w Carcassonne z 4 bramkami. Kiedy po 45 minutach zameldowaliśmy się przy bramce by takim samym małym samolocikiem Flybe, w połowie pustym, lecieć do Liverpoolu, chłopak sprawdzający bilety powiedział że pierwszy raz widzi by ktoś z Dublina leciał do Liverpoolu przez Isle of Man. Najpierw odpowiedziałam typowo dla Irlandczyka: Ah, this is just for the craic like … (to tak dla jaj) Ale potem wyjaśniłam że to z powodu strajku bo popatrzył na mnie dziwnie 😉

Parasolki nie były potrzebne. UPAŁ!
Z lotniska w Liverpoolu wzięliśmy taksówkę – koszt do doków to tylko 20 funtów. Kierowca, na oko Pakistańczyk, był przemiły, sympatycznie się z nim rozmawiało. Zostawił nam swój numer telefonu na wypadek gdybyśmy znów potrzebowali taksówki i zamówiliśmy go na drogę powrotną. Tune Hotel gdzie spędziliśmy pierwszą noc mieści się w pięknie wyglądającym starym budynku ale jest to dość tania akomodacja, bez żadnych luksusów. Dziewczyna na recepcji miała ten prześmieszny liverpoolski akcent którym się wprost rozkoszowałam, a wtedy ona pyta po polsku czy ja też jestem Polką… powiedziałam że tak ale mój partner nie, kontynuowała więc po angielsku a ja aż gębę rozdziawiłam bo w życiu bym nie przypuszczała że można aż tak świetnie nauczyć się akcentu…SZAPOBA.

Wieczorem poszliśmy na spacer i drinka do doków i wtedy przekonałam się że Liverpool to jednak fajne miasto na weekend, szczególnie jak się jest fanem night life (ja nie jestem). Ilość wystrojonych kobiet na niebotycznych obcasach przeszła moje najśmielsze oczekiwania, i nie były to tanie ciuchy w jakie np stroją sie Irlandki – po 5 euro w Pennys. Panie zrobione od stóp do głów (łącznie z cyckami) a każda z ustami ukąszonymi przez pszczołę. W dokach kwitnie życie, oprócz restauracji i barów są tu różne wystawy i muzea, a także „Liverpool Eye” czyli olbrzymie koło z którego można podziwać panoramę.

W dokach a jakże był kot i były też szczury które nie załapały się do zdjęcia 🙂
A tak w ogóle to Doki Alberta (bo taka jest oficjalna nazwa, na cześć Alberta, męża królowej Wiktorii który dokonał ich oficjalnego otwarcia w roku 1846) znajdują się na światowej liście UNESCO. Przyjemnie się tam spaceruje, podziwiając zachód słońca a w nocy przepięknie iluminowane budynki. Szkoda z dublińskie doki nie są tak wspaniale wykorzystane.




Nazajutrz rano, po nocy przerywanej krzykiem jakiejś wyjątkowo upierdliwej i głośnej mewy, zostawiliśmy bagaże w Tune Hotel i pojechaliśmy do Lake District z firmą Busy Bus z którą byłam już w Północenj Walii w czasie mojego pobytu w Chester. Było nas tylko 9 osób plus kierowca, który straszył że Lake District to najbardziej deszczowa okolica w GB…ale było gorąco jak ostatnio wszędzie. Tak naprawdę to tylko liźnięcie Lake District gdzie mam w planie pojechać za rok. Krajobrazy piękne, miasteczka jak z obrazka, tylko że taka wyprawa jednodniowa zaotrza apetyt a nie zaspokaja go. Choć uczciwie muszę przyznać że zobaczyłam trochę Yorkshire Dales i Północnej Walii ze Snowdonią, i większe wrażenie na mnie wywarły niż ten kawałek Lake District.



Wieczorem po powrocie zameldowaliśmy się w Jurys, w pokoju executive z widokiem na morze. Trochę mnie zdziwiła liczba ubranych w suknie w kwiatowe wzory kobiet…rano przy śniadaniu też było ich mnóstwo. Pomyślałam że motywy kwiatowe na mur beton są jakimś modowym hitem lata, a potem zauważyłam że te panie (oraz ubrani w garnitury panowie) stadami pomykają w kierunku położonego naprzeciwko obiektu. Recepcjonista wyjaśnił nam że trwa Jehova Witness Convention i cały hotel z niewielkimi wyjątkami jest zarezerwowany przez nich. Więc te kwiaty to chyba było zarządzenie odgórne od Jehovy. Kiedy wychodziliśmy, stający w drzwiach agitator z nalepką Be courageaus na klapie, zapytał nas czy my na konferencję…Ale nie, my poszliśmy na zwiedzanie centrum.

Jako fan street art najwięcej czasu spędziłam w Baltic Triangle, dość podejrzanie wyglądajacej okolicy która imponuje ilością murali. Niektóre są naprawdę przepiękne. W okolicy działa mnóstwo barów i klubów i innych „venues” nie brakuje też salonów tatuażu. Uwielbiam takie miejsca 🙂




Stamtąc rzut beretem do katedry gdzie akurat trwała msza i jakiś człowiek (security?) spytał czy może zechcemy się przyłączyć… rzuciłam że dziekuję ale my urwaliśmy się z Jehova Witness Convention, i czy można zwiedzić katedrę po mszy. Popatrzył krzywo ale zaprosił na po 12stej. Poszliśmy więc najpierw do sąsiadującej z katedrą dzielnicy Chinatown. Nie jest to duża powierzchnia ale można poczuć egzotykę.

Chińczycy pojawili się w Liverpoolu w 1834 roku, handlując jedwabiem i bawełną. Zaczęli osiedlać się w mieście, zakładać restauracje i inne biznesy oraz „wżeniać się” w robotnicze brytyjskie rodziny. Wejście do dzielnicy zdobi obrzymia brama, największa tego typu poza Chinami. Po przejściu przez nią – inny świat. Latarnie ozdobione są smokami, kosze na śmieci i skrzynki pocztowe mają orientalny wygląd a nazwy ulic widnieją w dwóch językach: angielskim i chińskim. A zaraz obok dzielnicy chińskiej mamy irlandzką, z pubem na pubie, koniczynkami, zielenią i Guinessem.

W samo południe wróciliśmy do katedry która ma dość dziwny kształt. Nie jestem miłośniczką architektury sakralnej o ile nie jest to gotyk, ale warto tam wejść by dwiema windami i po 106 schodach dostać się na czubek i pooglądać miasto z góry. A przy katedrze po małych schodkach można zejsć do parku który jest też cmentarzem – trochę dziwnie patrzyło się na opalającego się w slipkach ludzia wyciągniętego przy płycie nagrobnej…Park jest licznie odwiedzany przez właścicieli psów i trochę się z nimi pobawiliśmy – z psami nie z właścicielami 😉

Widok ze szczytu katedry
Jeśli w wyszukiwarkę wpiszecie: Liverpool hidden gems – wyskoczy mnóstwo stron zachęcających do odwiedzenia fajnych miejsc, głównie takich gdzie można coś zjeść i czegoś się napić bo nie ukrywajmy, Liverpool to nie jest jakieś zaglębie zabytków ani pereł architektonicznych, choć w samym centrum jest trochę ładnych budynków. To już raczej miłośnik muzeów znajdzie coś dla siebie. Ale tak trafiliśmy na uroczy bar na 6tym piętrze wieżowca West Africa House, o nazwie Goodness Gracious. Widoki piękne, między innymi na doki i budynek Royal Liver. Na dwóch wieżach tej budowli znajdują się dwa mityczne ptaki Liver Birds, symbol miasta. Ciekawe że Liver w nazwie budunku i ptaków wymawia sie LAJWER, a Liverpool nie wymawia się LAJWERPUL…Znaleźliśmy też świetne miejsce na lunch czy obiad, z rewelacyjnym jedzeniem i ogromnym wyborem drinków: Filter + Fox. A najlepsze prefesjonalne koktajle podano nam w Gusto w dokach.

Goodness Gracious
To na koniec o największej atrakcji miasta czyli Beatlesach. Każdy o nich słyszał, wie kto zacz, wiadomo że to ikona muzyki rozrywkowej. Na ich koncertach panny mdlały i wyrywały sobie włosy z głowy, wielbicielki One Direction czy Bibera to przy nich słabizna. Nie jestem jakąś ogromną fanką niemniej znam większość ich utworów i chętnie słucham, zwłaszcza twórczości solowej Lennona. Wiadomo że trzeba było iść do The Beatles Story, ponoć najważniejszej atrakcji miasta związanej z tym zespołem. Bilet kosztuje niemało bo 18 euro od osoby. Za te 18 euro dostajemy w łapę audio guide który ma ze 20 parę części do odsłuchania, i pod-części, nudne to strasznie i wszystkie informacje można znaleźć w internecie. Na ścianach mamy trochę wielkich zdjęć i opisy na tablicach. Nic ciekawego, nic oryginalnego ani autentycznego, nawet nic interaktywnego, do tego jest duszno jak w katakumbach i po 5 minutach miałam dość. Przereklamowana i przepłacona „tourist trap”. I nawet muzyki zespołu nie ma w tle, pewnie nie było kasy na wykorzystanie publiczne. Nie wiem jakim cudem ta „atrakcja” ma dobre recenzje na trip advisor, nie ogarniam.
Pod koniec dnia wróciliśmy do hotelu postanawiając zamówić coś na ząb w room service. Powiedziano nam że jest tak busy że na service trzeba czekać około godziny, C. zszedł więc na dół by coś zamówić i przynieść samemu do pokoju. Zadzwonił do mnie zaraz że praktycznie nic nie ma do jedzenia bo świadkowie Jehowy rzucili się na wszystko jak szarańcza i zjedli zapasy na tydzień, została tylko pizza i zielona sałata. Pizzy nie jadam, sałatę owszem więc z głodu nie cierpieliśmy.

Nie będę zachwalać i polecać że to jest destynacja MUST SEE bo nie jest, ale można w jeden pełny dzień czy dwa się nie nudzić i dobrze bawić.