Jak pewnie wierni czytelnicy pamiętają, niecały rok temu wybrałam się z wizytą do Niemiec, które mnie bardzo pozytywnie zaskoczyły. Jakoś nigdy nie przyszłoby mi do głowy by spędzić urlop właśnie tam, a tu nie dość że kraj piękny i urozmaicony krajobrazowo, to do tego ceny przystępne i ludzie przemili (a do tego każdy mówi po angielsku co nie jest bez znaczenia).
Zdecydowałyśmy więc – ja i moja koleżanka nie tylko blogowa Dita – ze nasz coroczny wspólny wyjazd w 2017 to będą właśnie Niemcy, a konkretnie Bawaria. Plan oparty był luźno na trasie nazywanej Romantic Road, ciągnącej sie od Würzburga do Schwangau, ale w praktyce wyszło tak że nie zdołałyśmy zobaczyć wszystkich miast na szlaku, za to zwiedziłyśmy inne, omijając większe i skupiając się na małych.

Dolna Bawaria – góry, lasy i jeziora.
Wyprawa zaczęła się w Monachium, gdzie przyleciałyśmy dość późno i zameldowałyśmy się w przylotniskowym hotelu Novotel. Opis hotelu na booking.com sugeruje że można do niego dojść z lotniska, ale niestety trzeba zabrać się autobusem który jedzie 5 minut i kosztuje 1.4 euro. Noc w Novotelu nie kosztuje dużo, za to odbijają sobie na dodatkach – śniadanie to 21 euro (za taką kwotę można w Bawarii zjeść w restauracji przystawke, danie glówne i do tego podlać lampką wina), parking za dobę 20 euro, wymeldowanie się później niż w południe 60 euro. Tak uprzedzam jakby ktoś planował się tam zatrzymać. Ale sam hotel ok, bardzo nowoczesny i super czysty. Choć pokoje są przedziwnie ponumerowane (wydawało by się że numer 219 będzie gdzieś w pobliżu 218 i 220, a 308 koło 307 a 309, ale nie!) a winda zatrzymując sie w lobby na parterze informuje że jesteśmy w piwnicy. To oczywiście drobiazgi.

Charakterystyczny dla Bawarii i Niemiec wurst – kiełbasa
Wybrałyśmy się na późny obiad do centrum Monachium które oddalone jest o 40 min pociągiem. Jeśli chodzi o pociąg to znów śmiesznie – nie można płacić kartą – ok. Maszynka do biletów konsumuje tylko banknoty 5 i 10 euro oraz drobne. Niestety czasem jest tak że maszynka nie zje jakiegoś banknotu bo jej się coś nie spodoba, za to chętnie zżera bilon. Można też zakupić bilety przez specjalną aplikację na smartfonie i to chyba jest najlepsza opcja.
Nieprzyjemną sytuację przeżyłyśmy następnego ranka po odebraniu samochodu z wypożyczalni. Jak zwykle wypożyczyłam przez pośrednika Rentalcars, tym razem od firmy InterRent. Dostałyśmy Opla Corsę i ruszyłyśmy do pierwszej destynacji w Ohringen. Po 30 minutach jazdy na kontrolce pojawił się czerwony znak z wykrzyknikiem sugerujący że coś jest nie tak z olejem. Zatrzymałyśmy się na stacji gdzie sprzedawca Polak stwierdził że taki znak oznacza że spadło ciśnienie oleju w silniku i nie należy kontynuować jazdy. Zaczęłam wydzwaniać na numer pomocy i nie przesadzam, po 45 minutach czekania nikt się nie odezwał. Dostałam wkurwu i postanowiłam zawrócić na lotnisku, ku przerażeniu pana Polaka.
Trochę się rzucałam w wypożyczalni i nie o to że auto się zepsuło, ale o to że nikt nie odbierał telefonu. Za to dostałyśmy dużo lepszy samochód, Skodę Rapid, automat i diesel. Pani upewniała się że dam sobie radę z automatem, a przecież prowadziłam takowy przez 10 lat w Polsce i dopiero tu w Irlandii uczyłam się na nowo manualnej skrzyni biegów. Mimo to niespecjalnie pamiętałam co i jak, więc zanim wsiadłam wyguglowałam sobie: „jak się prowadzi automat” a miły pracownik na parkingu wszystko mi pokazał. Ech, co za komfort jazdy z takim automatem! Dziwnie po powrocie było przesiaść się do swojego manuala 🙂
Jak już piszę o samochodach, wspomniec trzeba o słynnych autostradach bez ograniczenia prędkości. Świetna sprawa! Kilometry uciekają jak się jedzie 180-200 na godzinę. Niemcy jeżdzą pewnie i z kulturą i byłaby to sama przyjemność sunąć taką autostradą gdyby nie wszechobecne roboty drogowe, zwężenia i co za tym idzie – korki. Stałyśmy co najmniej 3 razy w ogromnych, prawie nie ruszających się z miejsca korkach. Chyba najgorszy był ten w ostatni dzień kiedy oddawałyśmy samochód. Trasa z B&B na lotnisko normalnie zajmuje około 1.5 godziny, ale przezornie wyruszyłyśmy 2 godziny i 15 minut wcześniej. I dobrze bo w tunelu po drodze zdarzył się wypadek i ruch po prostu stanął. Po pół godzinie kierowcy zaczęli wychodzić z aut i wyobrażałyśmy sobie z Ditą że zaczynamy tańczyć na dachach aut jak w La La Land, albo choć wić się jak Kylie Minogue w teledysku do Red Blooded Woman. A jak już ruszyłyśmy to nawigacja zwariowała i zaprowadziła nas w pole kukurydzy 😉
Już wspomniałam że Niemcy są przemili i pomocni. A jaki porządek przy wchodzeniu do samolotu – NIKT się nie ruszył z miejsca dopóki nie zapowiedziano odprawy. Chętnie zagadują cudzoziemców, od jednego sprzedawcy w sklepie z winami cieżko było się wyrwać jak zaczął opowiadać o swoich planach odwiedzin Irlandii i UK. Kiedy w Wurzburgu weszłyśmy do gospody i nie było wolnych stolików, bez problemu zaproponowano nam byśmy się dosiadły. Stuknięto się z nami kieliszkami i zaproponowano kawałek pizzy 😉 Ja wiem że to niby nic (Irlandczycy też są przekochani) ale się jeździło po różnych krajach i doświadczyło chłodu miejscowych. A wszędzie czyściutko i ładnie. Można się domyślić że to kraj ludzi starszych – w każdym miasteczku jest w cholerę aptek, sklepów z protezami, laskami i wózkami oraz toalet publicznych.
Pierwszą i ostatnią noc spędziłyśmy w Nowotelu, a resztę dni w dwóch różnych lokalizacjach z AIRBNB. Zazwyczaj wynajmuję całe mieszkanie bądź dom, tym razem tak się nie stało. Najpierw spałyśmy w górnej części domu w Öhringen. Miałyśmy do dyspozycji dużą sypialnio-bawialnię i przeogromną łazienkę. Na tarasie przy podjeździe stał manekin kobiety co wydało mi się trochę dziwne 😉 Nasz pokój był dość ciemny a to za sprawą ogromnego drzewa zasłaniającego cały balkon. W łazience na półkach stały jakieś perfumy z lat 80-tych i stare kosmetyki, a w szafkach schowane były futra naturalne i torebki…do tego decor na balkonie był interesujący – sztuczna papuga i wypchana fretka. Właścicielka – artystka malarka – i jej mąż byli bardzo sympatyczni ale niewiele się z nami integrowali, zresztą ich angielski był na podstawowym poziomie. Dużym plusem był ogromny Aldi dosłownie 2 minuty na piechotę ale jakoś szczególnie niczym się to miejsce nie wyróżniło.
Drugie lokum znajdowało się niedaleko granicy austriackiej, w dolnej Bawarii, w małej miejscowości Issing. Kiedy tam dojeżdżałyśmy od razu można było zauważyć zmianę – jak w górnej Bawarii królowały pochylone, rozszerzające się ku górze domki z charakterystycznymi drewnianymi belkami na fasadzie, tak tu architektura stała się bardziej „górska” i wiele budynków ozdabiały malunki, często „udające” zdobienia przy oknach za pomocą optycznej iluzji. W pewnym momencie Dita powiedziała – patrz, widać góry. Spojrzałam na horyzont i zobaczyłam Alpy, tak zapierające dech w piersiach że zdołałam tylko powiedzieć: O k.wa!
Nasze B&B w Issing, Raus auf’s Land, to 100-letni dom, pieczołowicie odremontowany, w którym zachowano dużo oryginalnych elementów. Góra przeznaczona jest dla gości – to tylko 2 pokoje i łazienka, więc gospodarze wynajmują albo tylko jeden pokój albo dwa dla grupy. Nie chcą by obcy ludzie dzielili łazienkę. Beate i Mick mają dwa psy i są przesympatyczni. Pierwszego wieczoru Mick zabrał nas swoim samochodem do platformy widokowej z której widać było przepiękną panoramę Alp, jeziora, pobliskie miasteczka a nawet bardzo malutki i niewyraźny zamek Neuschwanstein, główną atrakcję regionu. Potem pojechaliśmy nad rzekę po której pływały setki łabędzi (Mick próbował kiedyś liczyć i przestał na 300) a podczas spaceru z psami natknęliśmy się na bobra który siedział sobie na brzegu, ale na nasz widok uciekł do wody. A wracając widziałyśmy sarny z małymi oraz trzy różne gatunki krów. Śniadania były królewskie (łacznie z jajkami od własnych kur). Wieczory ja i Dita spędzałyśmy na piciu wina w ogrodzie, w ciszy przerywanej pochrząkiwaniem konia.

Pies gospodarzy
W miasteczku jest mały kościół którego dzwon zgodnie z tradycją wybija każdą godzinę i kwadrans. Nie słyszałam go w nocy bo spałam jak suseł, ale o szóstej rano mnie obudził. Beate powiedziała nam potem że w innych miasteczkach mieszkańcy protestowali i wywalczyli zamilknięcie dzwonu, co jej osobiście nie mieści się w głowie.

Krówki
Wypada jeszcze wspomnieć o pogodzie – pierwsze dni były parne ale i pochmurne, a nawet siąpił deszczyk. A potem nagle się rozpogodziło, temperatura w cieniu wzrosła do ponad 30 stopni i słońce grzało niemiłosiernie. Poparzyłam sobie jedno przedramię (to wyglądające przez szybę samochodu) i ogólnie razem z Ditą wyglądałyśmy nieszczególnie, spocone i sapiące 😉 Jak trwoga to do Boga, więc chętnie właziłyśmy do chłodnych kościołów by ochłonąć i odpocząć. Przyznam że z radością wróciłam z tego żaru do również wyjątkowo ciepłej ale nie aż tak Irlandii.
A to miejsca które udało nam się odwiedzić:
Würzburg – spore uniwersyteckie miasto, z przeważającą architekturą baroku, ośrodek produkcji wina. Rzecz jasna winnice i gospody znajdują się tam na każdym kroku. To tam zauważyć można najwięcej panów w tradycyjnych bawarskich skórzanych gatkach. Takie tradycyjne stroje można kupić nawet w H&M 🙂 Nie są tanie. Würzburg był kiedyś centrum odrębnego księstwa Frankonii które w XIX wieku Napoleon złaczył z Bawarią. Niestety podczas II wojny światowej około 80% miasta zostało zbombardowane.

Iphofen – czarująca malutka miejscowość otoczona czternastowiecznymi murami miejskimi. Nie ma tam oszałamiających zabytków, za to są cudowne charakterystyczne dla regionu domki, zadbane ogródki i sympatyczne sklepiki i kawiarenki. A jak tam spokojnie… jakby czas sie zatrzymał. Bardzo nam się tam podobało.

Takie samo wrażenie wywarł na nas Sommerhausen, miasteczko sięgające historią średniowiecza. Było tam dużo kotów – wdałam się w rozmowę z panią która ma ich pięć – wszystkie bardzo podobne ale jak mi powiedziała każdy o innej osobowości.

Rothenburg ob der Tauber – chyba najbardziej znane miasto na Romantycznym Szlaku, najlepiej zachowane jeśli chodzi o oryginalne budynki. Mury miasta z jego bramami i wieżami stoją bez szwanku od stuleci. Naziści nazwali Rothenburg „najbardziej niemieckim z niemieckich miast”. Mieszkańcy nie kryli sympatii do nazistów i w 1938 roku wyrzucili stamtąd Żydow. To wstydliwa karta w dziejach miasta.

Schwäbisch Hall – tak często mijałyśmy drogowskazy do niego że w końcu tam pojechałyśmy i dobrze, bo to ciche, urocze miasto z ładnymi widokami. W V wieku Celtowie wydobywali tam sól, pierwsze wzmianki o mieście pojawiają się w 1063 roku. W średniowieczu miasto trapiły plagi i epidemie, a w XVII wieku wybuchł ogromny pożar który zniszczył wiekszość drewnianej zabudowy. Schwäbisch Hall odbudował się już w stylu barokowym. Tam również w 1938 przegoniono Żydów i zniszczono synagogi.

Vellberg – mini miasteczko zupełnie puste. Do obejścia w 15 minut.

Ellwangen – przyjeżdża się tam dla dwóch powodów – widocznego z oddali kościoła katolickiego Schönenberg oraz pałacu Schloss ob Ellwangen.

Nördlingen – koniecznie trzeba zobaczyć. Miasto gnieździ sie w dziurze powstałej 15 milionów lat temu po uderzeniu meteorytu. Rozkład ulic i domów jest na bazie koła co świetnie widać z góry wieży kościoła zwanej Daniel. Trzeba się tam wspiąć bo warto. W wieży mieszka kot i przy kasie wystawione są jego zdjęcia z poręczy na samej górze. Jak to zobaczyłam to się wystraszyłam – jak kot spadnie to zostanie po nim mokra plama. Mimo wielu turystów w Nördlingen wcale nie jest tłoczno. Zaparkować można bez problemu na jednym z dużych parkingów przed murami.

Donauwörth na tle innych miast nie jest szczególnie warte uwagi oprócz długiej, wijącej się ulicy z historycznymi budynkami.

Landsberg am Lech to z kolei atrakcyjna miejscowość tętniąca życiem. Bardzo nam się tam podobało a i obiad zjadłyśmy dobry w knajpce Fischerwirt. Miasto ma w swej historii epizod z Hitlerem, albowiem to w tutejszym więzieniu spędził on 264 dni w roku 1924, i tam też napisał Mein Kampf.

Schwangau – to wlaśne tam, w otoczeniu gór, lasów i jezior znajdują się dwa bajkowe zamki oblegane przez turystów: Schloss Hohenschwangau gdzie król Ludwik II Bawarski spędził dzieciństwo, oraz Neuschwanstein – budynek po części zaprojektowany przez Ludwika, nigdy nie dokończony. Ludwik II Bawarski dorobił się ksywki Szalony Król. Wolał sztukę od wojny i to na wspieranie artystów, a nie na podboje i wojny, pustoszył skarbiec. Był między inymi mecenasem Wagnera. Król wydawał też bajońskie sumy na budowę zamków i rezydencji. Ostatecznie powstały cztery z których najsławniejszy jest Neuschwanstein, wznoszony przez 17 lat i nigdy nie ukończony. Ludwik omal nie zrujnował Bawarii swymi ekscentrycznymi zachciankami, ale jego kreacje do teraz przynoszą krajowi ogromny dochód.
Neuschwanstein jest nazywany przez niektórych „disneyowskim zamkiem” (Wytwórnia Disneya wykorzystała jego sylwetkę w swym logo). Z pobliskich parkingów można do niego podejść na piechotę, bądź skorzystać z busika lub pojazdu konnego za niewielkie pieniądze. Nie miałyśmy w planie zwiedzać wnętrz a tylko podziwiać budynek w całej krasie. Najlepiej widać go z wiszącego mostu Marienbrücke który znajduje się za zamkiem. Niestety, budowla najlepiej prezentuje się z drugiej strony a więc na tle dramatycznych gór. Wystarczy pojeździć trochę samochodem wokół i znajdzie się odpowiennie miejsce by zaparkować i zrobić ładne fotki.
Można też, co bardzo polecam, kupić bilet na kolejkę wagonikową na górę Tegelberg. Zwalnia ona w miejscu skąd przepięknie widać oba zamki i jeziora. Z góry rozciągają się panoramiczne widoki i warto wydać 20 euro na tę atrakcję.

Füssen ma prezencję rasowego górskiego kurortu. Tam zjadłyśmy najbardziej zapadający w pamięć obiad we włoskiej restauracji La Perla (w Bawarii jest zatrzęsienie włoskich knajp) – i nie z powodu jedzenia choć bylo super, ale przezabawnego kelnera który brylował wśród gości i robił show.

Murnau am Staffelsee to miasteczko w którym każdy dom jest bogato zdobiony malunkami. Być może artstyczny duch mieszkańców wziął się stąd że na początku XX wieku mieszkali tam i tworzyli znani artyści, między innymi Wassily Kandinsky.

Wieskirche to słynny kościół w przesadzonym stylu rokoko. Aż oczy bolą od kiczowatych zdobień i złota.

W Dießen am Ammersee zatrzymałyśmy się przed zmrokiem tylko po to by znaleźć knajpkę z widokiem nad jezioro. Udało się 🙂

Ostatni dzień przeznaczony był na Monachium. Jako że mam awersję do wielkich miast, Monachium niespecjalnie mi się podobało. Zresztą było tak upalnie że zwiedzanie zamiast przyjemności stało się męczarnią. Szukając cienia poszłyśmy do English Gardens – dużego ogrodu w centrum miasta gdzie można plażować, piknikować, spedzać czas w jednym z kilku ogródków piwnych a jeśli się jest surferem – wyżyć się na desce na sztucznej fali na kanale. Świetny obiad zjadłyśmy w Hofbräuhaus, historycznej piwiarni i browarze, ulubionym pubie Hitlera. Po podziwianiu elewacji Nowego Ratusza dla którego wyburzono 24 kamienice by mógł powstać, wjechałyśmy windą na szczyt by pooglądać miasto z góry – szału nie ma. Jeśli chodzi o mnie to szkoda że nie spedziłyśmy ostatniego dnia na jeżdżenie po małych miejscowościach zamiast smażyć sie w zatłoczonym Monachium.
