I znow upaly w Irlandii.
W ostatni weekend chcialam uciec w chlodniejsze rejony i rzeczywiscie, Donegal w sobote byl nieco zachmurzony a kolo osmej nawet zaczelo padac, ale juz w niedziele od rana zar lal sie z nieba.
Mielismy wyjechac w piatek po poludniu ale przez Wimbledon i moje kibicowanie panu znanemu tu jako Dżerzej Janołic, wyruszylismy dopiero w sobote rano.
O dzikim pieknie tego ogromnego i odizolowanego od reszty kraju hrabstwa pisalam juz nie raz. To kwintesencja irlandzkosci – wspanialy krajobraz, ogromne majestatyczne gory, zielone doliny, pasace sie wszedzie owce, bajeczne, prawie puste plaze, male kolorowe miasteczka.
Czasem na waskiej drodze mijal nas samochod z lokalnym farmerem ktory zamiast podnosic reke w gescie pozdrowienia unosil tylko wskazujacy palec- to taki lokalny zwyczaj 😉 Dwa palce to juz wyzsza szkola jazdy.
Przystanelismy w Ballyshannon by zobaczyc koncowke meczu rugby miedzy Lions a Australia ktory wygralismy i co uczcilismy guinessem z bywalcami baru. Pojechalismy na klify Slieve League gdzie oprocz nas bylo kilkoro turystow, a potem nagle zjechalo kilkanascie udekorowanych samochodow z goscmi weselnymi i para mloda z pobliskiego miasta.
Wszyscy zaopatrzyli sie w lody z przewoznego sklepiku ktory usadowil sie przy klifach i robili sobie zdjecia.
Ruszylismy w gore w kierunku Gweedore i postanowilsmy spedzic noc w Dungloe. Trip advisor z iphone zaproponowall obiadowac w Bay View Bar – fajne miejsce i jedzenie dobre ale bardzo ciezkie. I ja i C. zjedlismy po pol porcji bo wiecej nie bylismy w stanie – sama smietana dodawana chyba do wszystkiego. Czuc nieomal kazdy kes odkladajacy sie w biodrach 😉
Po spedzeniu nocy w B&B z widokiem na ocean obudzilo nas, jak juz wspomnialam, mocne slonce.
Bylismy o rzut beretem od Glenveagh National Park wiec pojechalismy tam i spedzilismy ze 3 godziny na walesaniu sie po terenach parku, odwiedziwszy wczesniej doline Poisoned Glen.
C. narazal sie na podtopienie brodzac po kolana w wodzie zeby mi zerwac galazke bawelny 😉 Roslinnosc sie za to zemscila ale na mnie -kiedy skakalam przez strumyk podstepny korzen zaplatal mi sie wokol kostki i wyladowalam na w blocie…;)
O Poisoned Glen pisalam juz – zabojcza nazwa to prawdopodobnie blad w tlumaczeniu i dolina powinna nosisc miano niebianskiej. Tak sie jednak sklada ze HEAVEN po irlandzku to NEAMH a POISON to NEIMHE … there you go.
W dolinie blyszczy z dala zbudowany z marmuru i kwarcu kosciol Dunlewey, w ruinie i bez dachu (usunieto ze wzgledow bezpieczenstwa) ale wciaz piekny i przyciagajacy uwage.
Bylo juz dosc pozno ale upalnie i jasno jak w polunie, wiec zamiast wracac przez Derry do Dublina postanowilismy wziac prom do Buncrany i odwiedzic Fort Dunree gdzie nigdy jeszcze nie bylam.
Rewelacyjne miejsce dla obu plci 😉 C. byl zafascynowany pozostalosciami fortu i historia, a juz razem podziwialismy panoramiczne widoki ze wzgorza.
W drodze powrotnej zatrzymalismy sie w Derry ktore bylo bardzo tloczne wzdluz rzeki, natomiast w obrebie starych murow – pustka. Ale taka dziwna, jakby nagle jakas katastrofa sie stala i wszystkich ludzi wymiotlo.
Chyba znow zawitam do Donegalu w piatek 26go lipca – tym razem sluzbowo:)








