Bylo bardzo wesolo podczas ostatniej banko-holidayowej wyprawy.
Zaczelo sie od tego ze zanim wyjechalam z Dublina zauwazylam ze miga mi lampka oznaczajaca ze trzeba by zatankowac. No i dobrze, przeciez mialam w planie nalanie do pelna gdzies po drodze, tylko ze akurat niczego po drodze nie bylo a towarzyszka podrozy zapewniala mnie ze przeciez na rezerwie to moge 100 km przejechac… Nie wierz nigdy kobiecie…spiewal kiedys ktos ;))))
Przejechalam z piecdziesiat i na autostradzie samochod po prostu stanal. Akurat lalo jak z cebra, dziewczyny wyszly i z nadzieja machaly do przejezdzajcych wozow ktore je bezczelnie omijaly zjezdzajc na drugi pas, ja rozmawialam z zolta budka szukajac jakiejs pomocy.
Pan doradzil zadzwonic najpierw do mojego ubezpieczyciela by spytac czy mam breakdown assistance – no owszem mam ale glupota sie nie zalicza do breakdown wiec zadeklarowali sie pomoc za 180 €.
W miedzyczasie ktos sie jednak zatrzymal. Mily pan i jego dziewczyna/zona spedzili z nami kolo 15 min zanim sie rozmowilam z kim moglam przez telefon i w koncu stwierdzili ze oni jednak nas podwioza na stacje w celu zakupu kanistra benzyny i odwioza z powrotem.
Naprawde niesamowici ludzie, stracili kolo godziny i w zamian dostali butelke wina, a najlepsze bylo to ze kiedy juz zaczelam lac benzyne do baku to on powtarzal zebym zaraz jechala z powrotem na stacje bo to nie starczy mi na 100 km…
Ale potem to juz sruuuu do Killarney i Ring of Kerry, no moze nie az tak sruuu bo korek w Killarney byl kilometrowy i naprawde juz marzyla mi sie kawka z baileysem w knajpie na Ladies View z widokiem nad jeziora (ktore to marzenie sie oczywiscie ziscilo).
Objechalysmy Ring lacznie z Valentia Island i zatrzymalysmy na nocleg nawet nie pamietam gdzie. Nazajutrz trzeba bylo pruc jak burza do Clare na klify bo o 3ciej mial odplywac prom z Doolin, a pisalo ze trzeba byc pol godziny wczesniej.
Dzieki szalenczej predkosci udalo sie, ale w sumie niepotrzebnie zdzieralam opony bo prom spoznil sie z godzine.
Strasznie kiepsko to bylo wszystko zorganizowane, chociaz tyle ze czas umilal nam pluskajacy w zatoce delfin- moze to byl Fungie z Dingle robiacy ekstra fuche?
Sam rejs srednio interesujacy, klify wygladaja bardziej dramatycznie kiedy sie jest na nich a nie pod nimi, nie widac tez charaktyerystycznego ksztaltu blachy falistej 😉 Poklad obmywa woda wiec trzeba sie liczyc z totalnym przemoczeniem obuwia i spodni do wysokosci kolan a zapach z ubikacji powala (jedna kobieta mowila ze wizyta tam byla najgorszym doswiadczeniem w jej zyciu).
Jeden ciekawy moment kiedy statek zatrzymuje sie kolo trojkatnej skaly wystajacej z wody, pokrytej ptactwem i jego odchodami, i tyle. Jak ostatnio mawiamy SZAłU NIE BYłO 😉
Glodne jak wilki wrocilysmy na parking a tu okazalo sie ze jakis samochod zablokowal nas tak ze nie moglysmy wyjechac. Spedzilysmy w srodku 45 min obmyslalajac co powiemy tej osobie jak sie juz pokaze – byla to kobieta z dziecmi ktora oczywiscie przepraszala, tyle mam satysfakcji ze skopalam jej reputacje przy potomstwie ktore sie pewnie zdziwilo ze jakas pani na mamusie krzyczy a ona sie kaja.
No ale to juz byl koniec przymusowych przystankow w podrozy. Nocowalysmy w miejscowosci Lisdoonvarna slynnej z odbywajacej sie w niej festiwalu swatow. Mala dziura bez zadnych dobrych restauracji, tylko bar food. Za to Hydro Hotel przyjemny i sniadanie bardzo dobre.
Ostatni dzien to juz Connemara i powrot przez Cong do Dublina.
Moze tak bez entuzjazmu to opisalam ale juz bylam w tych miejscach nie raz i juz sie nimi w postach zachwycalam, cala wyprawa sluzyla pokazaniu kawalka Irlandii naszemu gosciowi 🙂
W Parku Narodowym w Killarney:


Gora pod pierzynka:

Valentia Island:


Dziura w niebie 😉

Na klifach zamiast klifom robilam fotki chmurom:

Connemara:

