Zawsze kiedy wsiadam w samochod i wiem ze nie jade do pracy ani na zakupy, ani na zadne zaplanowane spotkanie ale gdzies „w Irlandie” to czuje sie w dwojnasob szczesliwa.
„Oprocz blekitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba” – to mi przyszlo do glowy kiedy tydzien temu wyjezdzalam z domu o osmej rano by zabrac Alex i wyruszyc do Dingle. No i oczywiscie niebo bylo nie tylko blekitne ale wrecz niebieskie i bez jednej chmurki, przynajmniej w sobote bo w niedziele juz pojawila sie interesujaca mgielka.
Zreszta czy to nie blogoslawienstwo ze mamy taki klimat jaki mamy? Podepre sie moim ulubionym Pete’em McCarthy i cytatem z jego ksiazki:
„Ten cholerny deszcz, kurna,jest najlepsza rzecza w tym kraju, a wiesz dlaczego? Bo gdyby ciagle swiecilo slonce to kazdy zafajdany gnojek natychmiast by tu przyjechal. (..)Caly stok bylby juz zasrany wiezowcami, tak to by, kurna, wygladalo, gdyby pogoda byla jak w Grecji”.
Swieta prawda!
Droga zajela nam 5 godzin ale tylko dlatego ze sie troche powloczylysmy wybrzezem, z powrotem juz dojechalysmy w cztery. 5 godzin to prawie tyle zeby sie zapdejtowac w temacie: faceci, seks, znajomi, praca 😉 Plus pospiewac standardy disco takie jak BeeGess Staying Alive.
Miasteczko Dingle osiagnelysmy wiec kolo drugiej. O dziwo bez problemu znalazlam B&B w ktorym zatrzymywalam sie 4 lata wczesniej a ktore zapamietalam ze wzgledu na rewelacyjne sniadanie. Pan ten sam, sniadanie okazalo sie takie samo, pokoj dokladnie ten co poprzednio, moze tylko blekitne drewno ciut wyblaklo.
Miasteczko wciaz ciche i spokojne, pomimo pewnej ekspansji Lidla, Supervalue i Spara. Kilku tlustawych Amerykanow krazylo po ulicach, ale to wciaz jeszcze nie sezon na turystow wiec spieszcie sie Ci ktorzy chcecie tam pojechac.
Przy samej zatoczce mozna kupic bilet na rejs stateczkiem by zobaczyc slawnego delfina Fungie ktory bodajze od 1985 r (!) pokazuje sie wszystkim chetnym.
Stworzonko musi to lubic zeby taki performance odstawiac non stop pare razy dziennie. Szybki jest i ciezko zrobic zdjecie, na poczatku udawalo mi sie zlapac tylko fale, potem doszlam do wprawy i lapalam pletwe, na szczescie ALeks zrobila lepsze zdjecia ktore umiescilam w poprzedniej notce. Piszczeli wszyscy kiedy delfin sie pojawial jakby to byl koncert Beatlesow:)
Po powrocie na staly lad objechalysmy czesc polwyspu a za nami podazal autobus Arabow jak z piosenki Jolka Jolka. Gdzie my sie zatrzymywalysmy tam i oni. A wiec z tylu widok na Arabow, po prawej zielone pola upstrzone owieczkami a po lewej glebia oceanu i wdzierajacy sie w niego lad. Mozna ukleknac i sie modlic do Wszechswiata dziekujac mu za to ze taki kraj stworzyl i ze dane mi jst tu mieszkac!
Zatrzymalysmy sie na paru plazach obserwujac surferow walczacych z falami, niestety zaden nie wygladal jak Keanu ani nawet jak Patrick z filmu „Na fali”. Zaplacilysmy cale 2 e 🙂 by zobaczyc kamienne chatki zbudowane miedzy 6-9 rokiem naszej ery (bardziej jednak zainteresowane slicznym jagniatkiem ktore spalo nieopodal).
Drugiego dnia pozegnalysmy urocze Dingle by udac sie do Parku Narodowego w Killarney. Objechalysmy jeziora zatrzymujac sie kolo wodospadu i w przeroznych miejscach z ktorych rozciagal sie ladny widok. W najwyzszym punkcie zwanym Ladies’ View znajduje sie fajna knajpka w ktorej uraczylysmy sie najpierw Baileys Coffee, a w rodze ponownej Irish Coffee 🙂
Odwiedzilysmy malutkie Kenmare posrodku ktorego znajduje sie male rondko ktore objezdzalam ze 3 razy budzac ogromne zainteresowanie siedzacych na lawkach mieszkancow – no po prostu nie moglysmy sie zdecydowac gdzie skrecic! W koncu zjadlysmy tam lunch, zaczepiane przez kerrymenow (poza Dublinem z uwag na mala roznorodnosc kobiet kazda szczupla i w miare ladna niewiasta zostaje BABE).
Naprawde az sie nie chcialo wracac! Mam cala mase zdjec z ktorych lwia czesc wrzuce na fejsbuka, a to na zachete:






