Oczywiscie nie moge tak po prostu zaczac od opisania swoich wrazen z regionu Chianti bo najpierw musze wspomniec o naszych cudownych gospodarzach, znanych Wam z zeszlorocznych postow Luce i Giacomo.
Luca rok temu byl smielszy, Giacomo sie czail gdzies po katach. A tym razem role sie odwrocily – Luca sie ciut wyciszyl a Giacomo sie nagle rozgadal i wciaz szukal okazji zeby sobie z nami pogawedzic.
Oboje bracia smieja sie chyba caly czas a czlowiek ma wrazenie ze jest tak blyskotliwie dowcipny jak nie przymierzajac Artur Andrus. Giacomo doslownie spijal teksty z ust moich 😉 potakujac swym smiesznym glosikiem bohatera kreskowki: si, si, si… ha ha ha …. A gdy odwracal sie zeby sie zajac innymi sprawami wciaz dochodzilo do nas jego ha ha ha , jakby przetrawil wszystko ponownie i ubawil sie powtornie.
Wykombinowalam ze moze bracia tak zmieniaja temperament co sezon turystyczny zeby nieco odsapnac: raz jeden sie bardziej udziela a raz drugi.
Nasze codzienne wyprawy sa juz legendarne w hotelu Savoia e Campana, zawsze rano pytano nas gdzie sie wybieramy a wieczorem jak bylo.
Tradycyjnie wpadalysmy po miske lodu okolo dziesiatej w nocy (panowie sie tak wytrenowali ze mieli ja juz przygotowana) a kiedy raz utkelysmy w Pizie (o czym jeszcze bedzie) I nie zjawilysmy sie po lod, na drugi dzien przy sniadaniu powitali nas z ulga:
-What happened??? We were waiting all NAJTE with AJSEEEE…
No to teraz moge przejsc do tematu wlasciwego czyli naszego pierwszego w kolejnosci wypadu w region Chianti. I znow nie moge oprzec sie dygresji ze nie trzeba sie kierowac niczyimi radami albo opiniami jesli chodzi o zwiedzanie (a wlasciwie to jesli chodzi o wszystko w zyciu : )
Bo po pierwsze kazdy ma inny gust i co innego sie mu moze spodobac a po drugie to nawet w nieciekawym miejscu mozna odkryc cos fajnego i swietnie sie bawic. A wspominam o tym bo rok temu nie wybralam sie do Chianti lekko pod wplywem ksiazki “Toskania Umbria i Okolice” ktorej autorka okreslila krajobraz owego regionu jako duszny i poszatkowany i nie radzila tracic dnia na blakanie sie po okolicy.
A mnie sie akurat Chianti podobalo bardzo, owszem, nie ma owej lagodnosci i przestrzeni jak Val d’Orcia ale nierowne poletka winnic i oliwek rowniez maja swoj ogromny specyficzny urok. Co jakis czas przy drodze pojawia sie napis ze tam zaraz w bok mozna zawitac na farme by sprobowac i zakupic wino lub oliwe, kusza wystawione na trasie beczki (niestety puste).
A kiedy sie czlowiek wspnie pod gore serpentyna nagle zamilknie oszolomiony pieknem niewielkiego, pustego i cichego miasteczka ktorego nazwy nawet nie dostrzegl, z solidnymi kamiennymi budynkami w kolorze rdzy, lukami sredniowiecznych bram czy ciekawa plaskorzezba na murze ktora powstala pewnie wieki temu i wciaz patrzy na wedrowcow, tyle ze kiedys przywiazywali oni swe konie do ozdobnych uchwytow a teraz parkuja samochod na poboczu.
Zajechalysmy wreszcie do Castellina in Chianti. W miasteczku goruje zamek i kosciol, mnie jednak najbardziej podobal sie ryneczek ze stojacym na nim olbrzymim korkiem do wina zapowiadajacym trzydniowe degustacje i sprzedaz. Nie musialysmy wiec jezdzic po winnicach bo one same przyjechaly do nas 😉
Event odbywal sie w bardzo klimatycznych wnetrzach a mianowicie w podziemnym pasazu sluzacym dawniej jako tajne przejscie w celach obronnych, W tunelu tym rozlokowali sie wlasciciele winnic ze swymi produktami, zachecajacy do jak najwiekszego spozycia 😉
Za 10 e nabywalo sie bilet plus piekny kieliszek z pamiatkowym grawerunkiem (przetrwaly nam oba w walizce i wlasnie z niego pije piszac te slowa) i mozna juz bylo robic rundke po stoiskach.
Nie jestem zadna milosniczka chianti ani w ogole czerwonego wina ale uwielbiam sie platac wsrod przystojnych winiarzy i popijac 😉 Bardzo rozbawilo mnie stoisko przy ktorym siedzial 10-cio, gora 11-sto letni chlopiec , profesjonalnie polewajacy produkty z winnicy jego babci i wreczajacy ulotki. Niezle sobie dawal rade po angielsku!
Poniewaz kazdy opowiadal nam jaki sklad maja oferowane wina zdazylam sie zorientowac ze z reguly ponad 75% stanowi winorosl Sangiovese.
Doszlysmy do stolika interesujacego mlodego czlowieka ktory dal nam swe chianti do sprobowania a potem spytal:
-And what do you feel?
-Sangiovese-rzucilam nie myslac w ogole a chlopak doslownie sie rozpromienil:
-Si, si!!! 100 % Sangiovese!
Chyba wzial mnie za jakiegos konesera bo zaczal rozprawiac o tym jak sie wino owo produkuje, jakie beczki, ile stoi itp, a ja usmiechalam sie dretwo jak Robbin Williams sluchajacy wywodu Gene’a Hackmana na temat roznego koloru listowia w poszczegolnych stanach w filmie Klatka dla Ptakow.
Ale potem pan sie na moment uciszyl i dal nam do skosztowania cos zgola innego mianowicie deserowe Vin Santo, mocne, lekko slodkie – znakomite.
Mlodzian ucieszony pozytywnym odbiorem jego produktow zaprosil nas do swej farmy La Ripa a wreczajac ulotke ze zdjeciem posiadlosci z lotu ptaka wskazal jeden budynek i powiedzial znaczaco:
-A tu jest moj pokoj.
Nie mialysmy czasu na odwiedziny ale kiedys w przyszlosci – kto wie 😉
Bardzo podobalo mi sie to ze nie czulo sie absolutnie aby wystawcy jakos bardzo liczyli na to ze testowanie zakonczy sie sprzedaza. Czesc nawet nie byla na to przygotowana i jesli ktos chcial cos kupic kierowano go do lokalnego sklepu albo zapraszano do winnicy.
Po skonczeniu degustacji pokrecilysmy sie jeszcze troche przy straganach z pamiatkami i pojechalysmy dalej, do Radda in Chianti i potem do Greve in Chianti w ktorym nijak nie moglysmy trafic na stary rynek. Poddalam sie w koncu i zatrzymalysmy sie w malym miasteczku ktorego nie moge w ogole znalezc na mapie iniestety nie moge sobie przypomniec nazwy (a trzeba bylo zapisywac wszystko).
Szeroka droga pod gore prowadzila do ogromnego kosciola a w jednej z bocznych uliczek znalazlysmy mila knajpke z tarasem z ktorego rozciagal sie boski widok na zielone wgorza i doliny. Nad nim znajdowala sie konstrukcja w formie kraty po ktorej doslownie pelzly galezie drzewa figowego z calkiem juz duzymi owocami. Ciekawe czy kiedy dojrzeja beda spadac gosciom na stoly 😉
Zachcialo mi sie czegos typowo toskanskiego i zamowilam to co w angielskim menu brzmialo: traditional vegetable tuscan soup. Spodziewalam sie czegos plynnego ale okazalo sie ze danie z zupa nie ma nic wspolnego i mozna go jesc widelcem, ale smakuje wysmienicie.
Wracajalysmy do Montecatini pozno, kretymi drogami pograzonymi w ciemnosciach. Nagle katem oka dostrzeglam gdzies w dole dziwny budynek wygladajacy jak z filmu o akademii Pana Kleksa.
Zblizylysmy sie bardziej i zatrzymalysmy samochod aby zrobic zdjecia temu czemus o bardzo futurystycznym ksztalcie, co dodatkowo dziwnie bulgotalo 😉
Przypuszczalnie byla to jakas fabryczka oliwy , zdjecie bardzo zlej jakosci ale jesli ktos ma pojecie co to jest to prosze dac znac.
