Mediolan i okolice

Mój wyjazd do Mediolanu był zaplanowany z myślą o zobaczeniu „Ostatniej Wieczerzy” Leonarda Da Vinci. Nie myślcie sobie, że do kaplicy Santa Maria delle Grazie, gdzie obraz (bo nie jest to fresk) się znajduje, można po prostu wejść z buta. System sprzedaży biletów jest skomplikowany i zdobyć je tak samo trudno, jak na popularny koncert. Na oficjalnej stronie muzeum można znajdziecie datę, od której będą w sprzedaży bilety na 3 miesiące od trzech miesięcy od tej daty 🙂 Tzn na przykład od 23go marca rzucą wejściówkami na czerwiec, lipiec i sierpień. Zaznaczyłam sobie przypominajkę w kalendarzu i nastawiłam alarm. Tylko że mylnie zrozumiałam, że sprzedaż zacznie się od 12 w południe, a chodziło o północ. Więc jak się dorwałam do strony, wszystkie wejściówki były wyprzedane. Ale główka pracuje. Wiedziałam, że mogą być jeszcze bilety na tour z przewodnikiem i było kilka, ale nie mogłam zrobić zakupu na telefonie. Jak weszłam przez laptop, angielskojęzyczny przewodnik już był wykupiony. Został mi tylko włoski, ale i tak byłam uszczęśliwiona. Bo bilet na oficjalnej stronie to około 16 euro, a jak ich już nie ma, to agencje sprzedają po 60-90 euro. Bez przesady.

Jak wspomniałam, obraz jest co prawda na ścianie, ale nie jest wykonany metodą fresku. Leonardo malował temperą i olejem na suchym tynku, na zamówienie Lodovico Sforzy, stryja Bony i kochanka Damy z Gronostajem. Już po paru latach dzieło zaczęło niszczeć i przez kolejne wieki usiłowano go ratować, niestety dewastując oryginał. Ponoć tylko około 35 % obrazu namalowane jest ręką mistrza, reszta to poprawki i domalowywanki na odpadającym tynku. Nieważne, bo ogromna scena robi duże wrażenie. Pewnie, że każdy Last Supper zna ale co na żywo, to na żywo. Było to dla mnie spore przeżycie duchowe 🙂 i oprócz Duomo, clue wyjazdu. Do środka w tym samym czasie może wejść 25 osób na 15 minut. Można robić zdjęcia bez flesza, szkoda, że byłam z włoskim przewodnikiem, bo widać było, że kobieta opowiadała o dziele z pasją.

Obraz jeszcze bardziej zyskał na popularności dzięki bestsellerowi „Kod DaVinci„. Ponoć zakodowana jest na nim informacja, że Jezus miał żonę i to ona siedzi po jego prawicy. Z tego związku miał się narodzić potomek. Powiem Wam, że jak na moje oko, osoba po prawej to jest kobieta. Wszyscy na obrazie mają brody oprócz dwóch postaci- młodzieńca po lewej, który jednak wygląda jak facet, oraz właśnie tego niby Jana, którego naprawdę ciężko uznać za mężczyznę, choćby i bardzo delikatnej urody. Niech będzie: them/they. Wyczytałam, że Leonardo był zafascynowany przenikaniem się płci, a ideałem urody był dla niego młodzieniec o subtelnych, kobiecych rysach i falowanych, długich włosach. Co mistrz chciał przekazać, już się nie dowiemy i każdy może interpretować obraz na swój sposób.

Temat ostatniej wieczerzy jest na wielu innych obrazach, jeden z nich znajduje się w kolejnym miejscu, jakie odwiedziłam, w Pinacoteca di Brera. To muzeum sztuki posiada około 1500 obrazów, z czego wystawia ponad 300, głównie włoskich artystów. Tam już nie ma problemów z kupieniem biletów i przed wejściem są automaty, gdzie można wybrać konkretną godzinę i zapłacić kartą. Sztuka jest dla mnie pożywieniem dla duszy i umysłu, więc staram się odwiedzać muzea i galerie, kiedy tylko mogę. Jeśli ktoś z Was również kocha obrazy, bardzo polecam. Jest tam między innymi jedno z moich ulubionych dzieł: „The Kiss” (Pocałunek) Francesco Hayeza. Całująca się para ma podobny vibe do innego obrazu, który kocham: „The meeting at the Turret stairs„, o którym pisałam tutaj. Ale kontekst jest zupełnie inny i The Kiss odczytuje się jako manifest patriotyczny.

Obraz został namalowany w 1859 roku, kluczowym okresie dla zjednoczenia Włoch. Mediolan był wtedy pod kontrolą Austrii. Ukryte symbole sygnalizują, że mężczyzna jest wojownikiem o niepodległość, prawdopodobnie członkiem tajnej organizacji patriotycznej. Jego strój jest w barwach zwolenników Garibaldiego, widać szpadę przy pasie, natomiast błękit sukni ma być symbolem Francji, która pomagała księstwu Sardynii w walce z Austrią. Tak więc pocałunek ma ukazywać przypieczętowanie unii między Włochami i Francją. Po obu stronach The Kiss znajdują się dwa inne dzieła o podobnej, patriotycznej tematyce, ale tylko jeden z nich szczególnie mnie zainteresował: „Doleful Premonition” autorstwa Gerolamo Induno. Obraz przedstawia wnętrze skromnej sypialni oraz siedzącą na łóżku smutną dziewczyną, wpatrzoną w portret trzymany w dłoni. Na ścianie wisi reprodukcja Pocałunku. Sugeruje to, że postać tęskni za swym ukochanym, walczącym o niepodległość i zjednoczenie Włoch.

Pinacoteca jest pełna obrazów o tematyce religijnej, która mnie jakoś specjalnie nie interesuje. Zauważyłam kilka Madonn z (brzydkim) dzieciątkiem, bardzo w stylu DaVinci (po przeczytaniu opisu okazało się, że autorem jest któryś z jego uczniów). Bardzo interesujący z powodu ciekawej perspektywy wydał mi się „Supper in the house of Simon” autorstwa Paolo Caliari, zwanego Veronese.

Podobnie jak u DaVinci, obraz jest bardzo symetryczny, ale środek jest jakby pustszy a waga postaci przelewa się na obie strony. Normalnie pośrodku jest postać najważniejsza, tymczasem tutaj owa postać, Jezus, jest w kącie po lewej. W centrum są dwa psy i kot. Czy artysta chciał coś przez to wyrazić? Veronese znalazł się kilka razy pod ostrzałem Inkwizycji, bo jego religijne obrazy wydawały się być zbyt „ludzkie”. Popatrzcie na jego „Last Supper” – jak jest to różne spojrzenie od DaVinci. Przede wszystkim perspektywa – ponownie Jezus jest w kącie po lewej a prawie, bo nie całkiem, pośrodku, stoi sobie kolumna. Barok charakteryzował się nieładem, przerysowaniem, kłębowiskiem ciał. Ale czemu ta kolumna 🙂 Trochę to wygląda jak źle skadrowane zdjęcie, ale musi mieć to sens. Z chęcią dowiem się czegoś więcej o panu Veronese.

W Pinacotece są obrazy Canaletta, ale serio, czy jest jakieś muzem, które nie ma przynajmniej jednego Canaletta lub Bernardo Bellotto? Urzekł mnie autoportret jednej z uznanych za swego życia kobiet artystek: Sofonisby Anguissoli. Kobietom nie było łatwo przebić się w żadnej dziedzinie, tym bardziej zawsze interesują mnie te, które tego dokonały. Sofonisba miała wspierającą rodzine, do tego udało jej się znaleźć dobrego mentora i nauczyciela, a potem patronkę w osobie królowej Hiszpanii Elizabeth of Valois. Dopiero koło czterdziestki wyszła za mąż, za wybranego przez króla szlachcica, który 9 lat później zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach. Dwa lata później Sofonisba, kobieta przed pięćdziesiątką, czyli jak na tamte czasu leciwa 🙂 płynęła statkiem do Cremony i zakochała się z wzajemnością w kapitanie. Wbrew protestom brata wzięła z nim ślub i chyba była szczęśliwa, a zmarła dobrze po dziewięćdziesiątce. Na swej pracy zarobiła fortunę i pomagała finansowo swej rodzinie. Inne kobiece nazwisko rzuciło mi się w oczy, mianowicie Marianna Carlevarijs, malarka popularna swego czasu w Wenecji, której mentorką była inna artystka Rosalba Carriera, znana głównie ze swych miniatur. Znana swym współczesnym, bo szybko słuch o niej zaginął. I tak myślę – czy kobiet artystek było więcej niż myślimy, tylko pamięć o nich nie przetrwała? Pisałam kiedyś o Rachel Ruysch, która zarabiała na swej twórczości lepiej niż Rembrandt, a jakoś to on jest pamiętamy i chołubiony. Wpływ męskiej kliki, która nie lubiła, gdy kobiety się wybijały w przyporządkowanym ich dziedzinach?

Jak już jesteśmy przy sztuce, odwiedziłam też Accademia Carrara w Bergamo. Bardzo solidna kolekcja jak na takie małe miasto (oczywiście jest Belotto). Muzeum reklamuje się Świętym Sebastianem Raphaela – Sebastian miał zginąć przeszyty strzałami, kiedy wypomniał cesarzowi Dioklecjanowi (u którego pracował w straży przybocznej) złe traktowanie chrześcijan. Dlatego na obrazie świety trzyma strzałę. Wydaje się być bardzo spokojny, błogi nawet, ale na innym obrazie ten sam święty, mimo nieciekawej sytuacji, jawi się bardziej jak ktoś pozujący do zdjęcia, niż umierający od ran.

Czy ten chłopaczek z obrazu Fra’ Galgario nie oprzypomina młodziutkiego Harry’go Stylesa 🙂

Moją uwagę przykuł też spory obraz Mother’s curse (artysta Pontian Loverini) i symbolika jest bardzo prosta do odczytania: matka, biedna i schorowana, głeboko wierząca, nie chce przyjąć pieniędzy od córki, która najwyraźniej zarobiła je w niemoralny sposób (czerwona suknia…).

Jeśli chodzi o cały mój pobyt – część zdjęć znajdziecie na Facebooku Dublinii. Do Mediolanu przyleciałam dość późno i od razu skierowałam się do pociągu (stacja jest przy terminalu) ale najbliższy był za jakąś godzinę, poszłam więc w stronę autobusów i akurat jeden do centrum tam stał 🙂 Z powrotem wybrałam pociąg. Zajmuje około 40-50 min dostanie się z terminalu do Milano Centrale i kosztuje między 10-15 euro w jedną stronę. Wybrałam hotel marki, dla której pracuję, głównie z powodu specjalnej stawki ale też lokalizacji – miałam około 15 min na piechotę do dworca, a chciałam dwa dni spędzić na wyjazdach w okolicę. Mogłam więcej czasu spędzić w Mediolanie, bo miasto jest ciekawsze, niż się wydaje, jak się poszuka 🙂 Ale kto wie, może się jeszcze kiedyś wybiorę, bo jest to dobra baza wypadowa – blisko do Pavii, Werony, Szwajcarii, Brescii, Como. Jeśli kogoś rajcują zakupy, to jest to też stolica mody. No i przecież słynna La Scala dla miłośników opery. Ja oprócz Ostatniej wieczerzy i Pinacoteci di Brera wpadłam do kociej kawiarni na drinka i lunch, znalazłam ogród z flamingami no i poszłam do katedry. Pojechałam do Bergamo głównie z sentymentu, bo już tam kiedyś byłam kilka dni i bardzo mi się podobało. Wjechałam funikolarem na samą górę, popodziwiałam widoczki, pochodziłam po mieście, powłaziłam do kościołów. W przedostatni dzień wybrałam się do szwajcarskiego Lugano które jest malutkie. Owszem, jest tam dużo do roboty – rejsy łodzią, wycieczki, restauracje itp, ja wjechałam funikolarem na górę Monte Bre.

Katedrę w Milanie zarezerwowałam na ostatni dzień, w sumie nie planowałam tam iść ale miałam sporo czasu przed lotem. Ale to byłby błąd, gdybym tam nie poszła! Katedra katedrą, jest ogromna i robi wrażenie, ale to tarasy na dachu mnie zachwyciły. Moża wybrać opcję po schodach, można wjechać windą (a potem zejść). Wjechałam windą. Nie spodziewałam się tego, co tam zastałam – widoki okolicy owszem owszem ale to same tarasy i dach robią największe wrażenie. Spacer dookoła zajmuje minimum pół godziny. Gargulce, płaskorzeźby, wieżyczki i rozety są na wyciągnięcie ręki i z bliska widać całe piękno tych wszystkich zdobień. Całe doświadczenie jest niemal magiczne i serio wydawało mi się, że niektóre stwory zaraz ożyją 🙂 Bardzo polecam.

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.