Siostra mojej koleżanki z pracy, mieszkająca w Łotwie, rozwodzi się. Koleżanka pracuje w księgowości, zawsze z rana przychodzi do mojego biura pogadać trochę i tyle ją widzę, ale z tych góra 15-minutowych pogaduszek dzień w dzień przez ostatnie półtora roku poznałam ją i jej rodzinę bardzo dobrze, dlatego poruszamy dużo prywatnych tematów. No więc siostra się rozwodzi po 10 latach małżeństwa, według koleżanki bez wyraźnego powodu. Były duże róźnice zdań, on był przeciwny jej pracy, ona chciała żeby on się więcej zajmował domem, ale to takie tam błahostki i zamiast porozmawiać i się dogadać to lepiej się rozstać i zrobić tym krzywdę dzieciom. Drąże i drąże i okazuje się że te błahostki to już były dyskutowane nie raz i poprawy nie było, no ale przecież to nie tak że się coś strasznego dzieje, można z tym razem żyć i się raz za czas pokłócić o te różnice zdań a nie rozbijać związek. Druga natomiast siostra to nie ma szczęścia do facetów, bo już z trzecim się rozstaje w ciągu około 6 lat i kiedy się trafi ten właściwy to nie wiadomo.
Jak słyszę takie teksty to najpierw się rozglądam z trwogą czy się nie dotknęłam jakichś kamieni i nie przeniosłam w czasie do XIX wieku, albo choć do pierwszej połowy dwudziestego. Ale nie. Niedługo będziemy Marsa kolonizować ale pewne sprawy i poglądy pozostaną te same i rozstanie czy rozwód to katastrofa, porażka, nieszczęście w oczach innych. Sąsiadka mojej mamy też mi kiedyś powiedziała – na wieść o tym że jestem po dwóch rozwodach – że no tak, nie udało się ale do trzech razy sztuka. A ja jej na to że owszem udało się, miałam dwóch fajnych mężów, mam wiele świetnych wspomnień z obu małżeństw ale po jakimś czasie postanowiliśmy się rozstać i jesteśmy teraz przyjaciółmi. I wcale nie czekam z wywieszonym jęzorem na tego trzeciego w nadziei że to ten ostatni.
Jakoś nikogo nie dziwi że człowiek zmienia pracę w swoim życiu kilka bądź kilkanaście razy poszukując swego powołania albo po prostu chcąc zmienić coś i zdobywać nowe doświadczenia. Tymczasem w życiu osobistym trzeba spotkać tę jedną jedyną osobę i trwać razem do końca swoich dni. A przeciez każdy się zmienia i dorasta, i czasem jest tak że ktoś z kim było fajnie kiedy się miało 20 lat a on 30, już nie jest tak fajnie jak sie ma 30 lat o on 40, bo na przykład się dojrzało, zrozumiało kim się jest i czego się oczekuje, i tyle. Wierzę że są osoby ktore są ze sobą szczęśliwe życie całe, choćby rodzice C. Ale jest mnóstwo par które tkwią z sobą przez dzieci, kredyty i obowiązki, choc zrozumiały że ten bądź ta to jednak nie jest osoba do wspólnego starzenia się.
Wydaje mi się że partnera rozsądnie i z głową to można wybierać dopiero po czterdziestce, jak już się jest samodzielnym, z ustalonymi w miarę poglądami, karierą zawodową, niezależnością. Kiedy nie ciśnie zegar biologiczny ani matka która chce wnuki, ani hormony czy ślepa miłość.
Łatwo zrozumieć że rozstajesz się z kimś bo pił, bił czy zdradzał, trudno zrozumieć „różnicę charakterów” czy „różnice nie do pogodzenia”. I wtedy przeważnie mówi się jak to kiedyś ludzie z sobą byli aż do śmierci a „w dziesiejszych czasach” to byle problem i się rozstają. Ludzi byli kiedyś z sobą to usranej śmierci również kiedy wcale z sobą być nie chceli, ale kiedyś tak się żyło, nieważne co się działo trzeba było krzyż pański nieść. Jeśli coś bardzo niepasuje nam w związku, jeśli wyraźnie się rozpada, nie ma żadnych uczuć, to moim zdaniem lepiej się rozstać.
Rzadko widac cos takiego jak kultura rozstań. Ponieważ od wieków się tłucze do głów że rostanie to porażka a jak cię ktoś zostawia toś zero nic nie warte, zamiast rozejść się kulturalnie to zaczynają się zabawy. Pewnie zdarza się i tak że obie strony związku chcą się rozejść i wtedy jeszcze jest ok, ale jeśli to jedna z nich występuje z inicjatywą to nie jest łatwo. Zaczyna się psychologiczny szantaż, szarpanina, jak są dzieci to wykorzystywanie ich przeciw drugiej osobie. I żeby to jeszcze uczucie było tego powodem, ale sama znam i słyszałam kobiety które po rozstaniu czują się przegrane bo pewnie są nieatrakcyjne i co ludzie powiedzą, pewnie z nią jest coś nie tak.
Niedawno jedna z blogerek wyznała w instagramowym poście że po 9 latach rozstaje się z mężem. Napisała jak było im razem dobrze, ile się od niego nauczyła, ile jej pomógł, jakim jest wspaniałym człowiekiem. Z komentarzy bił wielki podziw za klasę i dojrzałość, choć nie zabrakło: ale jesteś pewna? a może po tylu latach warto walczyć itepe. Nie wydaje mi się by po tylu latach para pokłóciła się o jakąś pierdołę. Po prostu przyszedł czas na jedną albo na drugą stronę by pójść swoją droga, a druga to uszanowała. I wierzę że to nie są sprawy łatwe ale życie ma się jedno i trzeba podejmować takie decyzje by czuć się z nimi szczęśliwym.
Nie dajcie sobie wmówić że ma być tak że „już cię nie opuszczę aż do śmierci”. A jak coś nie wyjdzie to albo trzeba się zapiec w nienawiści aż po grób do tego kto odszedł, albo tłumaczyć się światu dlaczego ty odchodzisz zamiast naprawiać. Trzeba się cieszyć że coś było a nie płakać że się skończyło.