Miejsce akcji: tramwaj w Katowicach. Kobieta zagaduje kierowcę:
– Panie motorniczy, czy pan się zatrzymuje na przystanku między Rynkiem a Rondem?
– Proszę pani, nie ma czegoś takiego. Jest przystanek na Rynku a potem na Rondzie i na obu staję.
– A nie wie pan który tramwaj się zatrzymuje między Rynkiem a Rondem?
– Żaden bo nie ma takiego przystanku. To co wsiada pani?
– Nie, poczekam na taki co się zatrzymuje między Rynkiem a Rondem.
– To sobie pani poczeka.

Ktoś po przeczytaniu tego alarmującego tytułu mógłby pomyśleć że dostałam w gębę w jakiejś katowickiej bramie ale nie. Po prostu jeden z moich zębów poddał się i trzeba go było wyrwać. Dowiedziałam się o tym na konsultacji na która przyleciałam z Dublina. Tego samego wieczoru kupiłam butelkę dobrego wina i zrobiłam pożegnalną imprezę – tylko my dwoje, ja i mój ząb – i następnego dnia już go nie było. Za jakieś osiem tygodni muszę wrócić na wszczepienie implantu a do tej pory mam ząb tymczasowy.
Kto mnie czyta to wie że Katowic nie lubię i uważam za bardzo brzydkie miasto. Do tego zawsze kiedy tam jestem mam jakieś schizy że mój pobyt w Irlandii tylko mi się przyśnił i tak naprawdę ciągle tu mieszkam, albo z jakichś powodów nie mogę wrócić, a to budzi we mnie chwilową panikę. Tym razem postanowiłam jednak podejść do tego na spokojnie, skupić się na pozytywach i obiektywnym okiem ogarnąć teren.

Mieszkałam w bardzo ciekawym mieszkanku wynajętym przez Airbnb, w samym centrum na Jagiellońskiej. Żeby było śmiesznie, okazało się za zaraz za rogiem, dwa kroki, pracowałam kiedyś w pierwszej siedzibie Salonu Sprzedaży Broni. Mieszkanie mieściło się w suterenie na tyłach zabytkowej kamienicy, wchodziło się do niego przez główne drzwi a potem przez podwórze z pojemnikami na śmieci. Kto by pomyślał że w tak podejrzanym miejscu znajduje się śliczna kawalerka, gustownie i z charakterem urządzona, przytulna i cicha. Na wypad kilkudniowy w sam raz ale mieszkać na stałe bym tam nie mogła – prawie zero światła dziennego. Przemiły właściciel podwiózł mnie z dworca autobusowego choć to może 10 min na piechotę, a raz nawet przyjechał po mnie do dentysty:) Na pewno zatrzymam się tam jeszcze raz kiedy wróce po implant.

Co do samego miasta – dalej wydaje mi się brzydkie. Ale jak się przyjrzeć to widać że to brzydota spowodowana masakrą na dziewiętnastowiecznej i wczesno dwudziestowiecznej architekturze którą albo zastąpiono paskudnymi „nowoczesnymi” budynkami, albo nieumiejętnie przebudowano, albo się ją ukrywa pod okropnymi wielkimi banerami reklamowymi i odrażającymi czarnymi ekranami po których przesuwają się i migoczą czerwone literki do czegoś zachęcające. Przykład poniżej.

Bardzo dobrze pokazano te niekorzyste zmiany na tej stronie internetowej. I czemu tak mało zieleni? Budapeszt jest najlepszym przykładem na to jak ogrom zieleni może pięknie zespolić stare budowle z pokomunistycznymi potworkami. Tymczasem na przebudowanym rynku postawiono trochę palemek i innych drzewek i to by było na tyle. A najbardziej szpecą wspomniane banery i bohomazy (bo grafitti tego nie można nazwać) oraz straszące gdzieniegdzie rudery czy podejrzane podwórka. Ale przyznać trzeba że niektóre kamienice w stylu neoklasycystycznym lub neorenesansu włoskiego, secesji i neobaroku są zachwycające. Brakuje mi tabliczek na frontonie z informacją kiedy budynek powstał i jaka jest jego historia.
Miejsce akcji – przed sklepem z alkoholem w Katowicach. Dwaj lekko podpici panowie debatują przed wejsciem co kupić.
-Ty, ale śmieszna nazwa jak na taki sklep – mówi jeden – Abstynent hehe…
-Absynt, Jureczku, Absynt – prostuje kolega.

Ktoś mieszkający w Irlandii doceni Katowice dla shoppingu. Jest naprawdę dużo sklepów i butików – nie tylko galerii handlowych – ze świetnymi i niesztampowymi ciuchami. W budce na dworcu widziałam lepsze buty niż takie jakie można kupić w Irlandii…Powstały fajne sklepy z ciekawymi pamiątkami dla turystów – np z biżuterią z węgla, czarnym mydłem, ładną ceramiką czy albumami. I mnóstwo jest kawiarenek, herbaciarni, pierogarni i barów wegańskich. Czy one się utrzymują na rynku czy nie dają rady i po pewnym czasie znikają trudno powiedzieć, bo moja ukochana Latająca Świnia po czterech latach się zwinęła…Zajrzałam do pani która prowadzi mały sklepik bieliźniarski od lat, robiłam tam zakupy 20 lat temu. Pani obrzuciła mnie wzrokiem, wysłuchała jakiej bielizny szukam i pewnie poleciła kilka wzorów. Kupiłam wszystkie i wszystkie pasują bezbłednie…
Na plus dodam że ludzie są milsi, bardziej uśmiechnięci i jak my to nazywamy: chatty. A żulki uprzejme i z takimi manierami ze wow.
Odwiedziłam Muzeum Śląskie gdzie akurat odbywała się wystawa: Między Montmartre’em a Montparnasse’em.
Dzieła artystów z ziem polskich, działających w Paryżu w latach 1900-1939, z kolekcji prywatnych. Imponujący zbiór wybitnych obrazów, a mnie najbardziej ucieszyło kilka autorstwa Olgo Boznańskiej która podziwiam, a nigdy nie widziałam jej dzieł „na żywo”. Pojechałam też do słynnej dzielnicy Nikiszowiec ale o tym bedzię w osobnym poście, bo na pewno to miejsce zasługuje na dłuższy wpis.
Miejsce akcji – Aleja Korfantego w Katowicach. Podchodzi do mnie starsza pani i grzecznie pyta czy nie mam przypadkiem 50 groszy. Mam złotówkę którą jej daję.
-Niech panią Bóg błogosławi – mówi.
-Dziekuję ale ja w Boga nie wierzę.
-To niech panią błogosławi to w co pani wierzy.
