Szef wyslal mnie sluzbowo do Ballyshannon w Donegal – sprytnie postanowilam jechac w piatek zeby juz nie wracac do Dublina i zrobic sobie wycieczke po Sligo i gdzie mnie jeszcze oczy poniosa…C. mial akurat dwa dni wolnego wiec pojechalismy razem.
Spotkanie sluzbowe okazalo sie przemile – w biurze touroperatora ktorego odwiedzalam pracuje 8 pan wiec bylo troche gadania o ratach, kontraktach itp a potem to juz glownie o tym kto skad jest, ilu mial mezow i narzeczonych, gdzie kto poprzednio pracowal etc.
Jedna z kobiet mieszkala dluzszy czas w tej samej okolicy gdzie C. wiec kiedy podjechal mnie odebrac (wyslalam go na piwo zeby sie nie nudzil 😉 ona wyszla do nas i zaczeli gadac z soba jakby sie wieki znali – a znasz tego? a znasz tamtego? Poszlam skorzystac z toalety a kiedy wrocilam zastalam C. otoczonego wszystkimi paniami ktore jedna przez druga polecaly gdzie jechac i co zjesc.
Zaczelismy od lunchu w zarekomendowanym hotelu The Creevy Pier poloznym przy…the Creevy Pier oczywiscie. Pogoda byla niesamowita – nie za goraco ale slonecznie – idealnie! Idealny byl tez lekki posilek i lampka bialego wina na tarasie, z widokiem na morze, plaze i figlujacego w wodzie labradora.
Niedaleko stamtad do czteromilowej plazy Rossnowlagh po ktorej jezdzi sie samochodem, co bardzo mi sie spodobalo! Atmosfera wakacyjna z obwozna sprzedaza lodow i nalesnikow z cynamonem tez.
Poprzez przereklamowany Bundoran dojechalismy do Sligo ktore nazywane jest „Yeats Country” na czesc naszego slynnego poety ale i polityka, Williama Butlera Yeatsa. Nie dziwota ze krajobraz inspirowal go do pisania wspanialych wierszy bo jest tam naprawde przepieknie (ale gdzie w Irlandii nie jest?). Chyba wszystkim Sligo kojarzy sie tez z charakterystyczna gora Benbulben powstala w epoce lodowej.
Jest tlem wielu legend z folkloru celtyckiego, jedna z najbardziej znanych jest ta o Grainne, Diarmuidzie i wojownikach Fianna zyjacych w III w. Grainne, corka krola, zostala przyrzeczona za zone olbrzymowi o imieniu Fionn, przywodcy Fianna (juz sie gubicie w tych imionach ?)
Grainne nie spodobal sie przyszly maz, za to wpadl jej w oko jeden z jego wojownikow, Diarmuid. Podczas przyjecia zaslubin sprytna niewiasta wspypala weselnikom srodek nasenny do ich drinkow po czym zaczela namawiac mlodzienca do ucieczki. Diarmuid jednak odmowil – trudno powiedziec czy dziewoja byla tak nieatrakcyjna czy raczej bal sie on zemsty szefa…Grainne jednak byla raczej zdesperowana (skad my to znamy ;)rzucila na wybranca urok i zmusila go do wspolnej rejterady.
Fionn – jak sie juz wybudzil – zaczal pogon, ale parze udawalo sie wciaz skrywac. Pewnie pomogl im prezent od przybranego ojca Diarmuida czyniacy ich niewidzialnymi kiedy olbrzym byl blisko. Wreszie Fionn zaniechal poscigu. Parze wydawalo sie ze sa bezpieczni i Diarmuid nawet przyjal zaproszenie od niedawnego przesladowcy na udzial w polowaniu na dziki na gorze Ben Bullen, co bylo raczej nieroztropne zwazywszy na fakt ze przepowiadzio mu iz umrze raniony przez to zwierze.
Tak sie stalo- dzik, i to nie byle jaki ale zaczarowany- przebil Diarmuidowi serce swoim klem.
Umierajacy wojownik mial jednak szanse na ozdrowienie gdyby wypil wode z rak Fionna (nie pytajcie czemu) ale oczywiscie olbrzym nie stracil pamieci i odmowil pomocy. Blagala go o to Grainne i nawet wnuk Fionna, ale kiedy tenze sie wreszcie dal przekonac, bylo juz za pozno i Diarmuid wyzional ducha.
Nie wiem czy jakies tajemnicze dziki klusuja jeszcze po gorze ale jakby ktos chcial sprawdzic to mozna sie na nia wspinac.
Jadac w kierunku jeziora Glencar zobaczyam w oddali sylwetke zamku co spowodowalo gwaltowny skret w druga strone i poszukiwanie owego obiektu. Niestety droga do niego okazala sie zamknieta, niemniej mimo to postanowilismy pojechac kawalek dalej zwabieni pieknym widokiem blekitnego morza. Tak znalezlismy sie na Mullaghmore Head i zrobilismy krotki przystanek na skakanie po skalkach i wsluchiwanie sie w szum wody.
Kiedy zawrocilismy w kierunku Glencar, moim oczom ukazal sie krajobraz ktory doslownie scial mnie z nog (a raczej scialby gdybym nie siedziala w samochodzie) – zamek widnial teraz na tle gory jak wyjety z bajki. Zatrzymalam samochod i po prostu patrzylam na ten cudowny obraz jak zaczarowana.

Dopiero po powrocie dowiedzialam sie ze ta posiadlosc to Cassiebawn Castle, wlasnosc prywatna i niedostepna dla zwiedzajcych.

Wreszcie dotarlismy do wodospadu Glencar ktory moze nie jest spektakularny ale mily dla oka. Kolejne na trasie bylo jezioro Gill ktore objechalimy wkolo zatrzymujac sie jedynie przy Parke’s Castle, XVII wiecznej rezydencji ktorej do zamku raczej daleko.
Nieopodal w miasteczku Dromahair znajduja sie piekne ruiny franciszkanskiego opactwa, Creevelea Friary. Droga do niego prowadzi przez przyjemny zagajnik na koncu ktorego wyrasta maly bialy domeczek. Dopiero przegladajac zdjecia zorientowalam sie ze wlasciciel para sie tarotem – ogloszenie o jego uslugach wisialo w oknie. Kompletnie to wczesniej zignorowalam bo w doniczce na parapacie spal kot wiec oczywiscie to na nim skupila sie moja uwaga. Jakaz byla moja radosc kiedy w poblizu pojawily sie kolejne dwa futrzaki a nastepnego zauwazylam na oknie budynku gospodarczego. W takiej sytuacji ruiny staly sie tylko chwilowa atrakcja, obeszlismy, sfocilismy byle szybko wrocic do kotow. Szczegolnie jeden mlody czarnulek chcial sie bawic z nami i nawet myslalam czyby go nie zwinac do plecaka, niestety wlasciciel byl w ogrodku 😦
Zrobilo sie pozno, trzeba bylo pomyslec o noclegu. Cofnelismy sie ciut do Rosses Point i tam znalezlismy B&B. Pogoda byla wciaz piekna, okolo 10tej wieczorej wyszlismy na spacer i bylo ciagle cieplo. Rosses Point to zwykle irlandzkie nadmorskie miasteczko, przyjemne, z ladnym ale i smutnym pomnikiem poswieconym tym ktorzy nie wrocili z morza i tym ktorzy na nich czekali.
Za to kiedy doszismy do konca promenady rospostarlo sie nad nami niebo z tak niesamowitym zachodem slonca jakiego chyba wczesniej w Irlandii nie widzialam. Niestety nie wyszlo mi zadne zdjecie, aparat nie zdolal oddac ani kolorow ani ogromu kopuly niebosklonu. Szkoda.
Dzien drugi to kierunek Mayo. Trasa z Rosses Point poprzez Easkey to jedna z najpiekniejszych w Irlandii, bez watpienia. W Easkey znow wytropilam ruine malowniczo polozona nad samym brzegiem morza – to O’Down Castle a raczej to co z niego zostalo po, bagatela, 700 latach. Lokalni mieszkancy lowia tam teraz ryby z molo.
Dojechalismy az do Achill,najwiekszej irlandzkiej wyspy na ktorej juz bylam i ktora opisalam. Zjedlismy obiad i wtedy dopiero pogoda zaczela sie psuc, postanowilismy wiec wracac zatrzymujac sie na Guinessa i Baileys coffee w slicznym malutkim pubie The Lynotts ktory tak sie reklamuje na stronie Achill Tourism: „No radio. No TV. No phone. No food.”
Moze dla niektorych nie brzmi to zachecajaco ale to wlasnie przyciaga lokalnych i turystow do tego miejsca- a potrafi byc tloczno, za pierwszympodejsciem rok temu nie dalysmy sie rady wcisnac, ja i kolezanka.
Tym razem bar sie dpiero co otworzyl wiec bylismy przez jakies pol godziny sami z wlascicielka ktora nalala sobie pokazna szklanice whisky i wdala sie z nami w pogawedke.
Potem dolaczyla do nas dziewczyna ktora szukala swojego psa, potem jacys turysci z Niemiec…wszyscy rozmawiali z soba, zartowali- uwielbiam taka atmosfere. Pani wlascicielka usciskala nas na pozegnanie (moze byla taka uczuciowa a moze kolejna szklanka whisky sie do tego przyczynila) a na odchodnym wspomniala ze dziewczyna jej syna jest Polka i ma na imie Mariola.
I jestem z siebie dumna bo z Achill zajechalam do Dublina w 3 godziny i 20minut!





