Nie wiedzialysmy do konca czy pojedziemy na Achill Island czy nie, z powodu pogody oczywiscie. Chodzilo nam glownie o piekne widoki a juz raz bylam w Connemarze w deszczu i mgle kiedy nie bylo nic widac na piec krokow, szkoda tylko przebytej drogi.
Kolezanka Alex przebywala na Achill od piatku wiec mialysmy wiadomosci na biezaco, a wiadomosci brzmialy: pizdzi, leje, siedzimy w pubie i chlejemy. Ale za to w sobote wieczorem zaczely zmieniac sie fronty atmosferyczne i juz w niedziele rano przyszedl sms: pieknie i slonecznie i tak ma byc caly dzien.
Jazda zajela nam dokladnie cztery godzinyi istotnie pogoda byla rewelacyjna, tylko pare razy natkelysmy sie po drodze na drobny deszczyk i raz na grad, ale w Achill to juz tylko slonce i przepiekne, niebieskie niebo z bialymi chmurkami poprzecinane sladami przelatujacych samolotow.
Postanowilysmy objechac Atlantic Drive i inne atrakcje po drodze w jeden dzien, dopoki widno i ladnie. O dziwo jak przewaznie nie mamy problemu z trafieniem do celu, tak na Achill (i nazajutrz zreszta tez) bez przerwy krazylysmy w kolko nie mogac dotrzec na miejsce bez parokrotnego pytania tubylcow.
Wiem juz ze na Achill wszystko jest w odleglosci „jednej mili” lub „pieciu minut”. Zauwazylam to juz bukujac B&B – szukalam jakiegos blisko Keel i oczywiscie kazdy wlasciciel mowil mi ze jego przybytek jest 5 min albo 1 mile from Keel, choc na mapce to wygladalo zupelnie inaczej. Dopiero na miejscu przekonalysmy sie ze owe wyrazenia znacza mniej wiecej to co nasze „za sekundke” albo „momencik” czyli sa wylacznie hipotetyczne.
Atlantic Drive to piekna trasa wzdluz wybrzeza, z plazami na ktorych buszuja surferzy. Z daleka widac gore Sw Patryka pokryta sniegiem. Zatrzymalysmy sie przy wiezy w Kildavnet zbudowanej w XV w przez klan O’Malley w ktorym mieszkala slynna piratka pochodzaca z tej rodziny Grace O’Malley. Natkelysmy sie na polski akcent, niestety smutny: tablice upamietniajaca Polaka ktory zginal po upadku z klifow.
Odwiedzilysmy Deserted Village: opuszczona wioske skladajaca sie z okolo 80-100 kamiennych domkow, a raczej ich pozostalosci. Odkrycia archeologiczne potwierdzaja ze wioska byla zamieszkana juz w epoce neolitu, ale ostatni mieszkancy porzucili ja w czasie wielkiego glodu. Para turystow blakala sie w poblizu ale poza tym pusto u cicho, oprocz dwoch pan oporzadzajacych grob na pobliskim cmentarzu ktore bardzo chcialy sobie z nami pogadac, wymienilysmy wiec uwagi o pogodzie.
Dlugo szukalysmy polecanego przez kolezanke Alex „mission settlement” znanego tez jako Colony, czyli osiedla o nietypowej jak na Irlandie architekturze (podobno jedyne takie w kraju) zbudowanego przez osiadlych tu protestantow.
Misja zostala zalozona przez pastora Edwarda Nangle w 1830 r. Pobudowano domki, szkoly, sierociniec i nawet hotel oraz redakcja gazety. Po okolo piecdziesieciu latach dzialalnosci pator przeniosl sie gdzie indziej i wtedy misja przestala istniec. Poswiecilysmy moze zbyt malo uwagi temu miejscu i nawet zdjec nie zrobilysmy, troche rozczarowane ze wygladalo tak zwyczajnie.
Na baileys coffee chcialysmy podjechac do polecanego pubu mieszczacego sie z tylu hostelu „The walley house”. Jedzilysmy tam i z powrotem, wreszcie gdzies mignela nam nazwa tak sprytnie schowana jakby nie chciano tam turystow.
Bardzo rozbawil mnie fakt ze nad drzwiami do tego ukrytego pubu widnieje wielka tablica „Join us on Facebok”. Kawa byla przyrzadzona nie do konca wg receptury (po prostu kawa z dolanym baileysem) ale za to pan nie poskapil 😉
Kolejnym pubem ktory chcialysmy zobaczyc byl Lynnots. Podobna sytuacja: mila i piec minut, krazylysmy w te i z powrotem dopoki nie postanowilam sie zatrzymac w miejscu gdzie stalo najwiecej samochodow i to bylo to. Niestety nie mamy zdjec bo kiedy zagladnelysmy do srodka jeden z podpitych panow zakrzyknal: women! i rzucil sie na Alex, wiec stwierdzilysmy ze moze jednak nie.
W miedzyczasie zrobilam rezerwacje na obiad w polecanym przez trip advisor Bayside Bistro w Keel. Miejsce dosc malo przytulne i choc niezbyt tloczno bylo to czekalysmy na startery kolo pol godziny, napychajac sie chlebem. Dwie siostry blizniaczki – kelnerki podchodzily i przepraszaly za opoznienie, trohce bylysmy wkurzone ale za to startery nadrobily za wszystko- Alex miala malze a ja crostini z kozim serem ktore bylo tak REWELACYJNE ze do tej pory mi sie sni po nocach.
ALe juz danie glowne takie sobie, ok ale zadna rewelacja: duo z dwoch ryb, soli i makreli.
Tak czy siak musze polowicznie polecic z powodu tych crostini, a i cena bardzo przystepna.
Co do B&B mam 2 zastrzezenia: dosc zimno bylo w nocy mimo wlaczonego ogrzewania. Z drugiej strony bylysmy pierwszymi klientkami w tym roku, pokoj byl po prostu wyziebiony, papier toaletowy i nawet reczniki byly lekkawo wilgotne. Druga rzecz to toaletka z suszarka – lustro jest, suszarka lezy tylko ze jej nie ma gdzie podlaczyc. Gniazdko w drugim koncu pokoju. Na szczescie mozna bylo otworzyc drzwi do lazienki i ogladac sie tam w lusterku. Za to na sniadanie oprocz typowego continental dostalymy tez wybor serow, miedzy innymi plesniowy ktory kocham ale rzadko jem bo ma kalorii w cholere 🙂
Drugiego dnia dla odmiany po widoku fal oceanu postanowilysmy ponownie poszwendac sie po ruinach.
Ruszylymy w kierunku Roscommon stajac na moment przy Burrishoole Friary, opactwie Dominikanow z XV w. Tu jest bardzo ladny opis tego miejca.
Roscommon to bardzo przyjemne kolorowe miasteczko w ktorym zatrzymalysmy sie na lunch. Miasto ma oczywiscie zamek z ktorego zachowalo sie calkiem sporo. Miejscowa mlodziez zabawiala sie grajac w pilke ale oddalila sie kiedy zaczelysmy robic zdjecia.
Korzystajac z bloga Standing Stone ktorego moglam przeszukiwac przez komorke, postanowilysmy podjechac do Clonony Castle w Co Offaly. Zaparkowalam w miateczku Shannonbridge przy tablicy z narysowanymi atrakcjami turystycznymi zeby przekonac sie czy jestemy na dobrej trasie – bylysmy. Wg tej mapy zamek mial byc po lewej zaraz przez rzeka. Ale minelysmy rzeke i nic. Wracamy wiec, rozgladamy sie, Alex patrzy na lewo ja na prawo(prosto nikt nie patrzyl ale na szczescie bylo pusto na jezdni) i wciaz nic. Stanelysmy, czytamy jeszcze raz bloga: jestemy na dobrej drodze, zamek ma byc zaraz przy.
Wreszcie postanowilysmy pojechac mimo wszystko za rzeke no i oczywiscie byl, stal jak BYK. Nie wiem kto malowal te tablice, jakbym wiedziala to bym mu/jej podziekowala. Zamek ma bardzo ciekawa historie, nalezal m.in do rodziny Boleyn, niestety wrota sa zamkniete na klodke i choc znane jestesmy jako Turystki w Kapturach ktore skacza przez ploty to jednak nie bylo jak wejsc. Znalazlysmy dziure w zywoplocie ale i tak kazda szpara w murze zamku byla zablokowana.
Kolejny i zarazem ostatni na trasie byl Leap Castle, ponoc rownie nawiedzony jak opisywany przeze mnie Charleville Castle. Zamek jest naprawde przepiekny i robi niesamowite wrazenie z zewnatrz. Jedna jego czesc jest zamieszkala przez owczesnego wlasciciela do ktorego zamierzy nastepnym razem zadzwonic (mamy numer komorkowy 🙂 i poprosic o oprowadzenie. Na pewno byl w zamku podczas naszej wizyty ale nie chcialysmy sie tak pchac w niedzielny wieczor bez wczesniejszej zapowiedzi.
Ale co ja tam bede truc, obraz swiadczy za tysiac slow:








