Warszawa i Łódź

Miałam naprawdę udany pobyt urlopowo-businessowy w Warszawie i Łodzi. Służbowym celem była Łódź, gdzie robiłam szkolenia dla nowo otwartego hotelu naszej sieci, nad którego wprowadzeniem pracowałam od ponad pół roku. Ale ponieważ mam w cholerę niewykorzystanego urlopu, postanowiłam najpierw spędzić 3 dni w stolicy. Cel był taki: kupić sukienkę na Xmas Party i ukulturnić się.

Było przeraźliwie gorąco. Zarezerwowałam nawet fajne mieszkanie z widokiem na Pałac Kultury i Nauki, ale nie było w nim klimatyzacji. To znaczy była, ale niedziałająca. Nie mogłam jednak narzekać, bo informacji o klimie na stronie akomodacji nie podawano. Mieszkanie na 10tym piętrze, więc zaduch straszny. Ciężko było spać.

W ostatniej chwili dowiedziałam się, że w tym samym czasie będzie w Warszawie mój dobry znajomy, więc cały jeden dzień spędziłam jako przewodnik, choć za Warszawą nie przepadam i tak naprawdę niewiele o niej wiem. Ale znajomy był oczarowany. Wzięłam go do Muzeum Narodowego, a co jak co ale na malarstwie to się znam, więc był pod wrażeniem mojej wiedzy i obrazów też (zwłaszcza Bitwy pod Grunwaldem). Połaziliśmy po Łazienkach, Nowym Świecie i Królewskim Przedmieściu (gdzie też na dniach otwieramy hotel) i już całkiem wieczorem w okolicach Zamku i Rynku na Starym Mieście. Muszę przyznać, że jak spojrzałam na wszystko jego oczami, to faktycznie ładnie tam 😉

Na obiad poszliśmy do ponoć najlepszej knajpy z pierogami Gościniec, gdzie zamówiliśmy 9 różnych pierogów jako tasting platter i niestety, dupy mi nie urwało. A dzień wcześniej byłam z innym znajomym, który mieszka w Warszawie, w gruzińskiej Chinkalni, gdzie jedzenie jest obłędne, a wino jeszcze lepsze.

Jak już zostałam sama, wzięłam się za dwa główne cele czyli kulturę i zakupy. Z zakupów nic nie wyszło, bo po pierwsze było za gorąco i nie chciało mi się jakoś specjalnie chodzić po sklepach, wstąpiłam więc do sieciówek, gdzie oczywiście są same kuse topy i szerokie pory. Co do kultury – najpierw wybrałam się na free walking tour po Pradze. Tzn free w sensie: tipy na końcu. Guide miał maszynkę do kart kredytowych, taka ciekawostka. Przyznam się, że myślałam, iż Praga nie przypomina już tej okrytej złą sławą. W głowie miałam obraz taki, że niczym Trastevere w Rzymie czy Nikiszowiec w Katowicach, jest całkowicie znormalizowana i przejęta przez nowych mieszkańców. Ale gdzie tam.

Nie lubię „zwiedzać” miejsc typu „ludzkie zoo” zwłaszcza ubogich, to się nawet nazywa poorism, czyli turystyka zajmująca się zabieraniem uprzywilejowanej części społeczeństwa, by sobie popatrzyła na to, jak żyją ci inni, np w favelach. Oczywiście tour guide od razu zaznaczył, że nie jest to celem tej grupy. Historia dzielnicy, zarówno z czasów przedwojennych jak i obecna jest bardzo ciekawa, ale trochę to było szokujące, że zaledwie 40 min na piechotę, 2 przystanki tramwajem od zamku, jest aż tak różny świat. Ponad 100 domów nie ma dostępu do bieżącej wody i centralnego ogrzewania. Ciężko się chyba wygrzebać stamtąd, wyrwać znaczy się. Interesujące było to zderzenie wymanikiurowanego i zdecydowanie zamożnego centrum z tą okolicą.

Ale wracając do Starego Miasta i rejonu Pałacu Kutury – na pewno osobie mieszkającej w Irlandii bądź UK od razu rzuci się w oczy: nikt nie łazi po ulicy w dresie bądź materiałowych cienkich legginsach. No i ludzi otyłych jest zdecydowanie mniej. Jeszcze bardziej odwalony tłumek zobaczyłam w Och Teatrze – a w Irlandii np chodzi się do teatru w dżinsach. Sztuka nazywa się Pomoc Domowa, reżyseria i główna rola pani Krystyna Janda. Przezabawna farsa małżeńska, a pani Janda z drugą aktorką w pewnym momencie „spaliły się” i zaczęły śmiać, po czym tak dopiero po kilku minutach mogły kontynuować. Widownia szalała z radości 😉

W niedzielę pojechałam pociągiem do Łodzi. Ponieważ hotel, który otwieramy, nie był jeszcze gotowy, zarezerwowano mi pokój w The Loom, który polecam gorąco (choć oczywiście bardziej nasz Aiden by Best Western, jak już będzie otwarty w październiku). Jak zbliżałam się do drzwi, przed wejściem zatrzymał się van z pasażerem, który wydał mi się znajomy. Konkretnie – znajomy z telewizji. Nie mam polskiej tv, ale ostatnio zapałałam sympatią do kanału cojapacze na you tube, gdzie chłopak komentuje polskie reality show, typu Top Model, Zdrajcy, Kuchenne Rewolucje czy Kanapowców – i właśnie pan z vana wyglądał jak trener z Kanapowców.

Program polega na tym, że kilkoro osób – czasem to są mężczyźni, czasem kobiety – biorą się za odchudzanie na ekranie. Naprawdę ciekawy wbrew pozorom show. Potem, jak już przewijałam się po hotelu robiąc treningi, chodząc na śniadania czy drinka do baru, faktycznie okazało się, że jest tam kręcony kolejny sezon, tym razem z paniami. Trener często siedział koło mnie tak blisko (w lobby czy w breakfast barze) że słyszałam, jak oddycha. Non stop wpatrzony w telefon, więc nawet nic nie zauważył.

Wracając jednak do Łodzi – na pierwszy rzut oka słynna ulica Piotrkowska, długa na 4.2 km, jakiegoś wielkiego wrażenia na mnie nie zrobiła. Dopóki nie przeszłam się nią pod wieczór, jak oświetliła się lampkami, niezliczona ilość knajpek zapełniła swoje ogródki ludźmi, a podwórka otwarły bramy, ukazując schowane tam ciekawostki. Większość kamienic jest przepięknie odrestaurowana a widać, że to dopiero początek i rewitalizacja Łodzi trwa.

Łódź dla mnie kojarzyła się z filmem i książką Ziemia Obiecana. Tam w XIX wieku dzięki przemysłowi, głównie tekstylnemu, rodziły się fortuny. Robotnicy rzecz jasna byli tanią siłą roboczą, ale nie wszyscy fabrykanci byli wyzyskiwaczami – niektórzy zasłynęli z filantropii. Najbogatszymi włókienniczymi magnatami byli Ludwik Geyer, Karol Scheibler i Izrael Poznanski. Geyer, który wprowadził mechanizację pracy w zakładach włókienniczych w całym Królestwie Polskim, wpadł w długi i zbankrutował. Scheibler to był „dobry pan” – zbudował domy i szkoły dla swych robotników oraz przeznaczał spore kwoty na cele charytatywne i budowę kościołów. A Izrael z kolei, choć też nie skąpił na dobroczynność, zasłynął jako najgorszy ciemiężca pracowników, który wyciskał ich jak cytryny.

W hotelu The Loom sala, gdzie robiłam szkolenia, nazywała się Ślepy Max. Pani recepcjonistka objaśniła mi, że to był taki łódzki Robin Hood. Ponoć przystojny i postawny, podporządkował sobie przedwojenny łodzki światek przestępczy. Zajmował się głównie ściąganiem długów oraz egzekwowaniem „sprawiedliwości”. Zniknął na czas II wojny światowej i po jej ukończeniu powrócił do Łodzi. Podjął pracę jako portier ale legenda mówi, że miał na tyle zakamuflowanej kasy, że nie musiał się martwić rachunkami.

W Łodzi kupiłam sobie trzy zajebiste sukienki. Jest tam słynny shopping centre Manufaktura, czyli zrewitalizowana przestrzeń po fabryce. Ale najfajniejsze butiki są na Piotrkowskiej. Podobało mi się tam. Następnym razem na pewno zajrzę do muzeów. A na koniec wspomnę o Pasażu Róży – podwórku wyłożonym kawałkami szkła. Do zrobienia tej instalacji zainspirowańa artystkę choroba jej córki, która z powodu problemów ze wzrokiem tak właśnie widzi świat – w kawałkach. Bardzo piękny zaułek.

6 uwag do wpisu “Warszawa i Łódź

  1. Dammar's awatar Dammar

    Ostatnio znajomy wrzucil na fb zdjecia z wystawy obrazow, zauwazylam ze nikogo w dresach nie bylo, zszokowalo mnie to. A pozniej okazalo sie ze znajomy byl w Polsce i stad to zdjecie.

    Fajna masz prace, i praca i zwiedzanie, i odpoczynek.

    Polubione przez 1 osoba

Dodaj odpowiedź do Dammar Anuluj pisanie odpowiedzi

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.