Nasze firmowe imprezy robią się coraz dłuższe 🙂 Spędziłam trzy dni we Frankfurcie pracowo (Xmas party) i dwa prywatnie. Dwie rzeczy wypunktuję na samym początku:
1.Niemcy są przemili (zawsze tak sądziłam) i bardzo chętnie angażują się we wszelkie przygodne pogaduszki. 2. Zapomnijcie o grzańcu jako o typowym zimowym drinku. Teraz królują gorące wersje tradycyjnych koktajli: hot aperol spriz, hot porn star martini, Apre Ski itd.
Coraz bardziej lubię Frankfurt. Po bardzo nieudanym i rozczarowującym zeszłorocznym jarmarku świątecznym, tegoroczny okazał się być takim z prawdziwego zdarzenia. Owszem, sporo ludzi, ale chyba o to chodzi. Oprócz jedzenia i oczywiście drinków, mnóstwo stoisk z ładnym craftem, biżuterią i innymi wyrobami rękodzielniczymi. Żadnej chińskiej tandety. Swoim sokolim okiem zobaczyłam, że na dachu kościoła są ludzie z aparatami, więc oczywiście weszłam tam, by zapytać, co i jak. Pani powiedziała mi, że teraz są tam profesjonalni fotografowie, ale od szóstej do ósmej można wejść za darmo i że taka okazja się trafia tylko cztery razy w ciągu trwania jarmarku. Rzecz jasna, do wejścia ustawiają się kolejki, niemniej po 20 min czekania udało się nam wcisnąć. Przepiękny widok jest z góry i jeśli będziecie w takim okresie we Frankfurcie, koniecznie wyczajcie, w jakie dni taras będzie otwarty.
Interesującą atrakcją okazało się Time Ride – VR experience. Jeśli chcecie się przenieść w czasie do roku 1891, najpierw zapoznacie się z właścicielką sklepu kolonialnego, która pokaże towary, jakie można było u niej kupić. Potem jest krótka prezentacja historii miasta, aż wreszcie można wejść do dorożki, założyć okulary VR i udać się na przejażdżkę po eleganckim, XIX wiecznym Frankfurcie i posłuchać opowieści dorożkarza. W każdym mieście powinna być taka możliwość, bo faktycznie można się poczuć jak w wehikule czasu. Łatwo jest zapomnieć – patrząc na wieżowce i nowoczesną infrastrukturę – że Frankfurt ma bogatą historię. Pani w biurze turystycznym poleciła mi także ulicę, gdzie można znaleźć interesujące sklepiki i butiki – wydaje mi się, że to była Keiserstrasse. Bardzo miła okolica i rzeczywiście interesujące sklepy. W second handzie kupiłam markową sukienkę na kolejne Xmas party za jedyne 24 euro. Całkiem przypadkiem odkryłam ze znajomym Klein Markt Halle, duży zadaszony market z jedzeniem przeróżnym – owoce, ryby, sery, wędliny, you name it. Wszędzie testowanie 🙂 Ile się najadłam sera, to się najadłam. Super miejsce na zakupy, ale i na lunch czy lampkę wina.
Na drugi dzień wybraliśmy się do Heidelbergu. Pociągiem to tylko około godziny – dla mieszkających w Niemczech mam pytanie: czy ktoś sprawdza bilety? Nie widziałam. Mimo, że kupiłam bilety na Intercity, nie mogłam zarezerwować miejsc siedzących. Ale wystarczyło pójść do pociągowej restauracji, zamówić wino i kawę i poczuć się jak w Orient Expressie. W Heidelbergu znajduje się najstarszy niemiecki uniwersytet, gdzie studiowało wielu znanych ludzi, między innymi Adam Asnyk oraz wynalazca kremu Nivea. Zaczęliśmy od wspinaczki do położonego nad miastem zamku, skąd rozciągają się piękne widoki. Na zamku jest muzeum farmacji oraz ogromna beczka na wino, jedna z największych na świecie (można by z niej zrobić małe mieszkanko). Wjechać i zjechać można też funikolarem. Bilet za 11 euro obejmuje dwie jazdy, wstęp na teren zamkowy i do muzeum. Kiedy znaleźliśmy się na mieście po prostu oniemiałam. Już pomijam, że praktycznie wszystkie ulice zamieniły się w jarmark świąteczny. Ale ogólny vibe tego miejsca jest niesamowity. Przepiękne budynki, eleganckie sklepy, klimaryczne knajpki – można się tam włóczyć godzinami. Zauważyłam, że jak we Frankfurcie było mnóstwo policji, tak w Heidelbergu zero. Widać, że jednak jest tam bezpieczniej. Na pewno miasto jest pełne atrakcji, których nie mieliśmy czasu zobaczyć. Może jeszcze kiedyś się tam wybiorę. Przypuszczalnie następny firmowy spęd świąteczjny odbędzie się ponownie we Frankfurcie. Za to letnia impreza już potwierdzona pod koniec czerwca w Tallinnie.